Media wszelakiego rodzaju są pełne dobrych rad dla Donalda Tuska. Rozliczyć czy sobie darować, poprzestając na karze wymierzonej przez wyborców? Przywrócić praworządność – ale jakimi metodami? Naginając prawo czy nie? Może tylko troszeczkę, ale wszak w słusznym celu. Tak w ogóle, to od czego zacząć: od gospodarki, polityki zagranicznej czy może edukacji? Pytania te można mnożyć, zwłaszcza że tak naprawdę brakuje nam pełnej wiedzy o stanie państwa, wydolności jego instytucji i sprawności aparatu czy też rzeczywistej kondycji społeczeństwa. Podstawową cechą rządów Jarosława Kaczyńskiego nie było li tylko naginanie prawa, ale budowanie stanu bałaganu, zacieranie konstytucyjnych granic kompetencji i zadań poszczególnych organów państwa, skrywanie procesów dochodzenia do decyzji i rzeczywistych konsekwencji ich realizacji. Prawo – jak za PRL-u – było tylko narzędziem realizacji celów politycznych i ideologicznych.
Rząd nie jest od rozliczeń ani od pojednania
Donald Tusk musi to jakoś uporządkować. Triada „rozliczyć, naprawić, pojednać”, choć dobrze brzmi, jest równie bałaganiarska. Dajmy sobie spokój z Trybunałem Stanu, nikogo nowa władza przed nim nie postawi, bo choć naruszenia prawa są oczywiste, to nowa koalicja nie ma takiej siły w parlamencie, aby stosowne wnioski przegłosować. Nie obiecujmy zatem rzeczy, których nie da się zrealizować. Postawmy na cywilizowany sposób odpowiedzialności karnej, tu efekty mogą być szybsze i bardziej czytelne dla szerokich kręgów społeczeństwa. Postawmy na pełną informację o nadużywaniu prawa, o nieprzyzwoitych korzyściach osobistych osiąganych przez czeredę ludzi, którzy wykorzystali władzę PiS dla siebie. „Kradną, ale się dzielą” – powiadał lud. To pokażmy ludowi proporcje: ile ukradli, a ile dali, pokażmy tych znajomków, pociotków, żony, matki i kochanki. Koniecznie zróbmy raport otwarcia, tam gdzie trzeba, nie odmawiając PiS-owi osiągnięć, a gdzie trzeba, wskażmy na błędy: zamierzone i nie. Ale na miłość boską, niech się tym zajmą think tanki, partie polityczne, a nie rząd! Dajmy granty na te raporty, niech swoje przemyślenia przedstawią uczeni i intelektualiści – od Klubu Jagiellońskiego aż po Centrum Daszyńskiego – ale rząd nie jest od tego.
Czytaj więcej
Ministrowie w gabinecie lidera PO mają rozwiązywać problemy, a nie je stwarzać
Rząd nie jest też od pojednania. Pojednanie to długi proces, który jest raczej nabywaniem zdolności dialogu, wzmacnianiem więzi społecznych, wypracowywaniem nawyku wspólnego działania niż ujednolicaniem myślenia. Nie ulega wątpliwości, że ponad 7,5 mln Polek i Polaków myśli inaczej niż ponad 11 mln ich rodaków. W niektórych rzeczach się zgadzają, w innych nie. I niech tak pozostanie, bo jednomyślność do niczego nie jest nam potrzebna. Idzie tylko o to, aby umożliwić im wzajemny dialog, nauczyć wartości kompromisu (akurat PiS zajmuje tu przeciwstawne stanowisko), zachęcić do szacunku dla odmienności i podejmowania prób wspólnej realizacji uzgodnionego minimum. Rząd, a raczej partie polityczne go tworzące mogą tu być aktywne, zgłaszać stosowne postulaty, inicjować dyskusję i spory polityczne (także wewnątrz koalicji). Rząd natomiast, w którego składzie nie ma liderów partyjnych, bo wszak ich poza Tuskiem i Kosiniakiem-Kamyszem nie będzie, może tym inicjatywom sprzyjać, to jasne. Ale przede wszystkim ma sprawnie administrować krajem, podejmować czytelne i racjonalne decyzje, wykazywać się profesjonalizmem w działaniu i korespondować z obywatelami poprzez podejmowane decyzje, a nie PR-owe zagrania.
Ale władzę posiada koalicja. Zbyt dużo widziałem w polityce, aby przywiązywać do tej konstrukcji wielką wagę. Większość polskich rządów upadała z powodu wyrzucenia kogoś z koalicji bądź odejścia jednego z koalicjantów. Powody były różne, nie zawsze merytoryczne. Jeśli coś te koalicje spajało, to jakaś wielka idea, wspólny cel, który wymykał się regułom doraźnego rządzenia. Na początku to była modernizacja gospodarki, potem przystąpienie do NATO i Unii Europejskiej. To było nawet ważniejsze niż podziały historyczne. Postkomunista stawał ramię w ramię z antykomunistą, na sali sejmowej wykłócali się o szczegóły, potem szli „do Maliszewskiego” (młodzieży wyjaśniam, że to była sejmowa restauracja) i uzgadniali kompromis. Wiedzieli, że tak trzeba. Nawet rządy mniejszościowe, których wtedy nie brakowało, dawały radę, bo ta naczelna idea była silniejsza niż doraźne podziały polityczne.