Wprowadzenie w 2018 r. tzw. Konstytucji dla Nauki, zarówno wychwalanej, jak i powszechnie krytykowanej, stworzyło regulacje prawne bezpośrednio ingerujące w życie naukowe naszego kraju. Dobitnym tego przykładem są ogłoszone w ostatnich dniach lipca wyniki przeprowadzonej oceny (fachowo nazywanej parametryzacją lub ewaluacją) poszczególnych dyscyplin naukowych. Oceną objęto wyższe uczelnie (publiczne i prywatne) oraz instytuty naukowo-badawcze. Za wcześnie na pełną analizę wyników, lecz można pokusić się o pierwsze refleksje.
Sloty i diaspory
Ewaluacja polskich uczelni – w znaczeniu oceny nauczycieli akademickich oraz dyscyplin – jest sprawą ważną i bezdyskusyjną. Za całkowicie uzasadnioną należy uznać decyzję, że każdy nauczyciel akademicki (naukowy bądź badawczo-dydaktyczny) musi wykazać się przynajmniej czterema slotami (dokonaniami naukowymi) w okresie objętym ewaluacją. Dlatego nawet kiepska publikacja jest lepsza niż żadna.
Ewaluacja polskich uczelni – w znaczeniu oceny nauczycieli akademickich oraz dyscyplin – jest sprawą ważną i bezdyskusyjną. Za całkowicie uzasadnioną należy uznać decyzję, że każdy nauczyciel akademicki (naukowy bądź badawczo-dydaktyczny) musi wykazać się przynajmniej czterema slotami (dokonaniami naukowymi) w okresie objętym ewaluacją. Dlatego nawet kiepska publikacja jest lepsza niż żadna.
Decyzja ta zweryfikuje rzeczywisty potencjał badawczy poszczególnych ośrodków akademickich, a także wyeliminuje osoby nieprowadzące badań i wykorzystujące de facto osiągnięcia „liderów”. O ile oczywiście władzom poszczególnych uczelni nie zabraknie odwagi, by po ewaluacji zweryfikować stan zatrudnienia i wykorzystać narzędzia prawne, które będą w ich ręku, czyli w uzasadnionych przypadkach rozwiązać umowy z osobami należącymi do grupy NZero, czyli niewypełniających swoich slotów.
Pytanie jednak, czy słuszna była zmiana ewaluacji podstawowych jednostek organizacyjnych uczelni na rzecz ewaluacji dyscypliny, jako że każda uczelnia, zgodnie z ustawą, ma prawo organizować własne podstawowe jednostki organizacyjne według własnego uznania. Wynika to z filozofii ustawy, która rozdzieliła kwestie dydaktyczne (pozostawiając je w kompetencjach wydziału i jego dziekana) od spraw naukowych (tymi zajmują się rady naukowe). Kwestię tę brutalnie zweryfikowała rzeczywistość. Już teraz pojawił się problem na dużych uniwersytetach, gdzie na wydziale, który odpowiada za prowadzenie kierunku studiów np. historii, zatrudnionych jest zaledwie 55 proc. naukowców deklarujących jako przedmiot swoich badań dyscyplinę naukową „historia”. Reszta historyków jest rozproszona po innych wydziałach. Uczą na przykład historii na różnych filologiach czy przyszłych lekarzy historii medycyny. Historyków „wydziałowych” rada naukowa i dziekan są w stanie dyscyplinować na różne sposoby i zmuszać co bardziej opornych do prowadzenia badań naukowych oraz publikowania ich wyników, co przekłada się wprost na wynik parametryzacji. Natomiast „historycy” rozproszeni pozostają poza jakąkolwiek kontrolą. Nikt ich nie może zmusić do badań, bowiem dla nich liczy się „ich” dziekan. Kończy się to tym, że badacze diasporalni, jako NZero, ciągną całą dyscyplinę w dół. Do wyjątkowo spektakularnej katastrofy doszło na jednym z najważniejszych uniwersytetów w Polsce, gdzie jedna z dyscyplin nauk humanistycznych zgodnie ze wszystkimi wyliczeniami powinna otrzymać kategorię B (przy skali A+, A, B+, B i C). Kategoria taka, poza oczywistym blamażem i skandalem, oznaczałaby całkowitą deklasację uczelni – spadnięcie z poziomu kategorii A oraz utratę uprawnień do doktoryzowania i habilitowania. „Powinna” otrzymać, ale nie otrzymała, o tym za chwilę.