Sprawa, o której piszę, może ciągnąć się długo. Oto prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, powróciwszy ze Stanów Zjednoczonych – gdzie spotkał się z czołówką intelektualną i polityczną Ameryki – mógł zastać na biurku pismo, z lektury którego dowie się, że ktoś w stołecznej czołówce intelektualnej się nie mieści, a i politykiem też jest słabym, na dodatek chce pracować w samorządowym teatrze i to na dyrektorskim stanowisku.
Nie trzymam już nikogo w napięciu, tylko wyłuszczam, że Maciej Kowalewski, autor dramatyczny i reżyser, zdobył dyrekcję warszawskiego Teatru Komedia w konkursie. Jednak nie sam. Pomogła mu dwójka cenionych artystów: dramaturżka Małgorzata Sikorska-Miszczuk oraz reżyser Wawrzyniec Kostrzewski. We trójkę napisali program.
Tak się jednak złożyło, że po wygraniu konkursu Maciej Kowalewski, mając już nową, własną wizję kilkuletniej dyrekcji, tylko na jesienne miesiące zaplanował dwie napisane przez siebie sztuki, na co ze strony jego współpracowników nie mogło być zgody: dlatego że nie zakładał tego program, a także poczucie przyzwoitości. Maciej Kowalewski uznał jednak inaczej i zaczął szukać nowych współpracowników, oferując im pracę, o czym dawni koledzy dowiedzieli się z dużym zdziwieniem.
Nie wiem, jaka jest wersja wydarzeń Macieja Kowalewskiego, bo pomimo pytań – nie udziela odpowiedzi. Miasto, które na razie twierdzi, że nie jest stroną sporu, może tak uważać, ponieważ nie podpisało jeszcze z Maciejem Kowalewskim umowy. I może tak powinno, Panie Prezydencie, pozostać?