W sumie rząd położył na stole ponad 300 mld zł i naprawdę trzeba docenić fakt, że w szybkim czasie potrafił przygotować całkiem sensowny program walki z kryzysem gospodarczym, z którego skorzysta teraz większa liczba firm.
Po tych pochwałach można przejść do krytyki. Organizacje biznesowe przypominają, że tylko niewielki rąbek tarczy obejmie duże firmy, gdzie jest duża część dobrze płatnych miejsc pracy (no i gdzie są najważniejsi członkowie tych organizacji). Z kolei eksperci rynku pracy mogą dodać, że tarcza, obejmując samozatrudnionych i osoby na tzw. umowach śmieciowych, nie wspiera np. pracowników na umowach terminowych, których pod koniec zeszłego roku mieliśmy prawie 2,8 mln. Nie wiem, ilu z nich na dniach kończą się umowy, ale wiadomo, że firmom łatwo będzie się z nimi rozstać – po prostu nie przedłużą kontraktu. I sądzę, że mogą tak robić nie tylko pracodawcy dotknięci już pandemią, ale też inni – na wszelki wypadek, skoro nie wiadomo, ile kryzys potrwa.
No właśnie. Ile potrwa narodowa kwarantanna, skoro minister zdrowia ocenia, że szczyt zachorowań ma przypaść na przełom maja i czerwca? Jeśli lockdown zdołuje nas do lipca albo co gorsza do jesieni, to obecna tarcza też nie wystarczy, bo większość tworzących ją rozwiązań ma trzymiesięczny horyzont, jak np. zwolnienia z ZUS, zasiłki dla samozatrudnionych.
Co dalej? Owszem możemy dołożyć tarczę finansową 2.0, ale jak długo państwowa kroplówka, którą przecież trzeba będzie sfinansować z naszych podatków, zdoła podtrzymywać dużą część gospodarki? Co prawda wiele firm nadal działa, niektóre mają nawet więcej zamówień, lecz i one odczują negatywne skutki blokadoizolacji, jeśli ta będzie utrzymywać się dłużej. Najgorsze, że nie wiadomo, jak długo.