Słyszę już okrzyki radości związkowców z jednej strony, a szloch wielu pracodawców z drugiej. Słyszę argumenty, że w okresie gwałtownego wzrostu bezrobocia to drugi – obok gwałtownego wzrostu płacy minimalnej – najlepszy sposób na to, by wzrosło ono jeszcze bardziej, a jeszcze więcej ludzi uciekło do szarej strefy.
Słyszę to wszystko, a jednak muszę uczciwie powiedzieć: wszystkie umowy rzeczywiście powinny być oskładkowane. Nie dlatego, że nienawidzą ich związki zawodowe, uważające „umowy śmieciowe" za perfidne narzędzie, z pomocą którego pracodawcy zmniejszają presję na wzrost płac. Ani nie dlatego, że chcę, by rząd jak najszybciej zebrał do budżetu dodatkowe pieniądze. Owszem, niepokoi mnie deficyt (a jeszcze bardziej brak pomysłów, w jaki sposób po pandemicznej recesji go zmniejszyć), ale dziś nie czas na zwiększanie podatków.
Nieoskładkowanie części umów, a ściślej biorąc, wykorzystywanie nieudolnie napisanego prawa w celu zatrudniania ludzi bez konieczności odprowadzania składek na ubezpieczenie społeczne (np. słynne oskładkowane „pierwsze umowy" na minimalną kwotę i zawieranie na resztę kwoty pozostałych – już bez składek), uważam za szkodliwe z czterech powodów.
Po pierwsze, to działanie szkodliwe wobec pozostałych podatników. Bo przy ogromnej liczbie tych, którzy dzięki temu unikają płacenia składek, rośnie dziura w ZUS, którą pokryć muszą wszyscy inni. Oczywiście wyższymi podatkami.
Po drugie, jest to działanie szkodliwe dla samych zatrudnionych na umowy pracowników. Nie tak szkodliwe, jak zatrudnienie w szarej strefie, ale jednak. Choćby dlatego, że skuszeni nieco wyższą wypłatą na rękę pracownicy nie biorą pod uwagę tego, że za ileś tam lat – u jednych 30, u innych 10 – dostaną głodowe emerytury.