Witold M. Orłowski: Czekając na najgorszy możliwy moment

Chodzą słuchy, że w ramach narodowego programu szukania pieniędzy rząd przymierza się właśnie do pełnego obciążenia składkami na ubezpieczenie społeczne wszystkich umów: o dzieła, zlecenia, przy jednoczesnej pracy na etacie i bez takiej pracy, zawieranych jako pierwsze i kolejnych.mista PwC w Polsce, Akademia Biznesu i Finansów Vistula

Aktualizacja: 30.09.2020 21:13 Publikacja: 30.09.2020 21:00

Witold M. Orłowski: Czekając na najgorszy możliwy moment

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

Słyszę już okrzyki radości związkowców z jednej strony, a szloch wielu pracodawców z drugiej. Słyszę argumenty, że w okresie gwałtownego wzrostu bezrobocia to drugi – obok gwałtownego wzrostu płacy minimalnej – najlepszy sposób na to, by wzrosło ono jeszcze bardziej, a jeszcze więcej ludzi uciekło do szarej strefy.

Słyszę to wszystko, a jednak muszę uczciwie powiedzieć: wszystkie umowy rzeczywiście powinny być oskładkowane. Nie dlatego, że nienawidzą ich związki zawodowe, uważające „umowy śmieciowe" za perfidne narzędzie, z pomocą którego pracodawcy zmniejszają presję na wzrost płac. Ani nie dlatego, że chcę, by rząd jak najszybciej zebrał do budżetu dodatkowe pieniądze. Owszem, niepokoi mnie deficyt (a jeszcze bardziej brak pomysłów, w jaki sposób po pandemicznej recesji go zmniejszyć), ale dziś nie czas na zwiększanie podatków.

Nieoskładkowanie części umów, a ściślej biorąc, wykorzystywanie nieudolnie napisanego prawa w celu zatrudniania ludzi bez konieczności odprowadzania składek na ubezpieczenie społeczne (np. słynne oskładkowane „pierwsze umowy" na minimalną kwotę i zawieranie na resztę kwoty pozostałych – już bez składek), uważam za szkodliwe z czterech powodów.

Po pierwsze, to działanie szkodliwe wobec pozostałych podatników. Bo przy ogromnej liczbie tych, którzy dzięki temu unikają płacenia składek, rośnie dziura w ZUS, którą pokryć muszą wszyscy inni. Oczywiście wyższymi podatkami.

Po drugie, jest to działanie szkodliwe dla samych zatrudnionych na umowy pracowników. Nie tak szkodliwe, jak zatrudnienie w szarej strefie, ale jednak. Choćby dlatego, że skuszeni nieco wyższą wypłatą na rękę pracownicy nie biorą pod uwagę tego, że za ileś tam lat – u jednych 30, u innych 10 – dostaną głodowe emerytury.

Po trzecie, jest to szkodliwe dla wszystkich pracujących Polaków. Bo w oczywisty sposób, kiedy uprawnieni tylko do głodowych emerytur ludzie osiągną już wiek emerytalny, pozostali będą musieli składać się na to, by dołożyć im do jakiegoś świadczenia minimalnego (też zresztą prawie głodowego), kosztem własnych emerytur.

Ale po czwarte – i chyba najważniejsze – jest to szkodliwe dla firm, które normalnie zatrudniają ludzi na etatach. Bo one pokrywają całość kosztów pracy, a kombinujący z naciąganymi umowami pokrywają tylko pewną część, przerzucając resztę kosztów na innych. A to daje im całkowicie nieuzasadnioną przewagę konkurencyjną na rynku.

Nie mam wątpliwości, że wszystkie formy zatrudnienia powinny być opodatkowane i oskładkowane w sposób zbliżony, po to, by nie tworzyć pola do szkodliwych nadużyć. Wolałbym oczywiście, żeby to jednolite opodatkowanie było niższe niż dziś, ale o tym proszę już rozmawiać z rozdającymi hojna ręką kolejne transfery społeczne rządzącymi. Wychodzi więc na to, że planowane przez rząd oskładkowanie umów jest słuszne.

I tylko jedno mi się w tym naprawdę nie podoba. Było prawie pięć lat znakomitej koniunktury i zerowego bezrobocia, kiedy można było to zrobić. Dlaczego rząd musiał czekać z tym do najgorszego możliwego momentu?

Słyszę już okrzyki radości związkowców z jednej strony, a szloch wielu pracodawców z drugiej. Słyszę argumenty, że w okresie gwałtownego wzrostu bezrobocia to drugi – obok gwałtownego wzrostu płacy minimalnej – najlepszy sposób na to, by wzrosło ono jeszcze bardziej, a jeszcze więcej ludzi uciekło do szarej strefy.

Słyszę to wszystko, a jednak muszę uczciwie powiedzieć: wszystkie umowy rzeczywiście powinny być oskładkowane. Nie dlatego, że nienawidzą ich związki zawodowe, uważające „umowy śmieciowe" za perfidne narzędzie, z pomocą którego pracodawcy zmniejszają presję na wzrost płac. Ani nie dlatego, że chcę, by rząd jak najszybciej zebrał do budżetu dodatkowe pieniądze. Owszem, niepokoi mnie deficyt (a jeszcze bardziej brak pomysłów, w jaki sposób po pandemicznej recesji go zmniejszyć), ale dziś nie czas na zwiększanie podatków.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację