Damska odzież jest zawsze droższa od męskiej, podobnie jak obuwie. Do rachunku dochodzą dodatki, np. torebki i torby, które potrafią być niebotycznie drogie, chociaż koszt ich wytworzenia jest relatywnie niski. Jeszcze „cudowne” maści kosztujące majątek, fryzjer, manikiur, krawcowa…
Karna marża nakładana na kobiety i dziewczyny ma uzasadnienie – ze świecą w ręku szukać pań w dowolnym wieku, które nie chciałyby wyróżnić się korzystnie na tle innych. Za efekt „wow” duża część gotowa jest wydać każde pieniądze. Czemu z tego nie korzystać?
Wydzieranie pieniędzy od kobiet, w ogromnej części na ich własne życzenie, ma nazwę. O procederze mówi się od 30 lat „różowy podatek” (pink tax), choć po polsku lepsze jest słowo haracz. Z regularnym podatkiem nakładanym przez rządy nie ma oczywiście nic wspólnego, ale efekt w formie haraczu pobieranego przez producentów i kupców jest podobny.
Koncept różowego podatku narodził się w Kalifornii, gdzie w 1995 r. legislatura stanowa uchwaliła ustawę ws. zniesienia podatku od płci (Gender Tax Repeal Act) wymierzoną w dyskryminację cenową w usługach świadczonych kobietom. Jak można było się spodziewać, jedyny realny skutek przepisów ograniczył się do oficjalnego potwierdzenia znanych praktyk i faktów.
Komisje senatu Kalifornii zleciły zatem kilka lat temu zadanie oszacowania ciężaru pink tax. Wyniki opublikowane w 2020 r. („The Pink Tax: How Gender-Based Pricing Undermines Women’s Economic Opportunity and What to Do About It”) trzeba przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Statystyczna Kalifornijka płacić ma co roku przeciętnie 2,38 tys. dol. więcej za te same towary i usługi co mężczyzna. Przez całe jej statystyczne życie pobierana od niej marża z tytułu pink tax urastać ma do 188 tys. dol. Dużo! Dla porównania, według oficjalnych rządowych statystyk, w końcu 2023 r. przeciętna cena domu wynosiła w USA pół miliona dolarów.