Imigracja nie była w Polsce po 1945 r. uważana za problem, czego dowodem może być np. przyjęcie około 1500 dzieci z Korei w czasie wojny trwającej tam na początku lat 50., a przedtem przyjęcie 40-45 tys. uchodźców — kobiet, dzieci i mężczyzn — z ogarniętej wojną domową Grecji. Szczególnie dobrze zasymilowali się Grecy, którzy potrafili się zintegrować z polską ludnością na terenach tzw. ziem odzyskanych.
Po 1956 r. zorganizowano przyjazd bardzo znaczącej liczby Polaków wywiezionych po 1939 r. na daleki wschód ZSRR [a także mieszkających na terenach II RP, zostawionych po radzieckiej stronie wschodniej granicy – red.]. I co prawda nie była to typowa imigracja, niemniej pokazała zdolności organizacyjne oraz łatwość adaptacji przybyszów do warunków panujących w kraju.
Po zmianie systemu politycznego w 1989 r., rząd premiera Mazowieckiego na prośbę rządu Izraela zorganizował tranzyt przez nasz kraj około 25 tys. radzieckich Żydów do ich ziemi obiecanej w ramach tzw. Operacji Most.
Dwie wojny w Czeczenii, prowadzone w okrutny sposób przez rosyjską armię w początkach lat 90., wywołały exodusu ludności z tego kraju m.in. do Polski, która - jak się ocenia - przyjęła ich około 80 tys.
Aż do początków XXI wieku w Polsce nie było problemu z imigrantami, mniejszościami narodowymi czy uchodźcami przed wojną i głodem. Tradycje I Rzeczypospolitej, przez wieki państwa wielonarodowego i wielowyznaniowego, wydawały się być trwałe. Świeżo w pamięci była też pamięć o 1 mln naszych rodaków, którzy po wprowadzeniu stanu wojennego zdecydowali się pozostać za granicą, a inne kraje przyjęły naszych uchodźców bez większych problemów.