Krzywa zachorowań na Covid-19 wywołuje uzasadnione obawy o stan gospodarki. Działania mające ograniczyć transmisję wirusa muszą się odbić na aktywności gospodarczej, co źle wróży na przyszłość. Może jednak nie ma się czego bać? Mimo recesji w II kwartale, kiedy PKB spadł o 8,2 proc. r./r., w gospodarce realnej „tragedii nie było": bezrobocie niemal nie wzrosło, poziom płac wzrósł, zatrudnienie praktycznie jest na stałym poziomie. Konsumpcja spadła o 11,1 proc., ale nie wynikało to ze spadku dochodów gospodarstw domowych, ale raczej z braku możliwości robienia zakupów, chodzenia do kin i teatrów czy podróżowania. Sytuacja firm wręcz się poprawiła, co widać w ich rosnących depozytach bankowych.
Taka kombinacja zjawisk była możliwa tylko dzięki temu, że hojnie wsparliśmy gospodarkę ze środków publicznych w ramach tarcz antykryzysowych. Zostały one sfinansowane rekordowym przyrostem długu publicznego. Bez dyskusji naruszyliśmy dwa dogmaty: przekroczony został konstytucyjny limit długu publicznego równy 3/5 PKB (formalnie dług jest poniżej limitu, bo fundusze pomocowe klasyfikowane są poza sektorem finansów publicznych). NBP zaczął intensywnie skupować obligacje, czyli faktycznie finansować dług państwa poprzez emisję („drukowanie") pieniądza.
Mimo tych działań, które kilka lat temu wywołałyby oburzenie większości ekonomistów, trudno wskazać negatywne skutki. Mimo wzrostu podaży pieniądza banku centralnego inflacja nie wzrosła, a nawet lekko spadła, kurs złotego jest względnie stabilny, rentowności papierów skarbowych są na najniższym w historii poziomie, a ratingi długu zostały utrzymane.
Keynesiści kuszą
Może więc trzeba iść dalej tą drogą i każde spowolnienie gospodarcze łagodzić przyrostem długu, finansowanym przez NBP, który ma przecież nieprzebrane zasoby gotówki? Oczywiście należy doceniać słuszne głosy keynesistów wskazujące, że w okresie recesji jedynym rosnącym źródłem popytu może być sektor publiczny. Coraz wyższy dług nie jest problemem, bo możemy go sfinansować emisją pieniądza banku centralnego. Wskazać można przy tym, że przecież wyemitowane obligacje to aktywa, które zwiększają zasoby gospodarki. W przyszłości korzystać będą z nich lokujący w nich swoje oszczędności. Nasze dzieci też nie mają się co martwić o koszty obsługi długu, bo z bieżącego deficytu finansujemy dobra publiczne, takie jak drogi, szpitale czy oczyszczalnie ścieków, a te będą służyć nowym pokoleniom. Ten obraz braku ograniczeń w ekspansji fiskalnej jest jednak oparty na założeniach, które nie są bezdyskusyjne.
Jeśli dysponujemy własnym bankiem centralnym, faktycznie możemy sfinansować każdy przyrost długu publicznego. Jeśli dzieje się to w takich warunkach rynkowych jak dziś, to nie grozi to eksplozją inflacji. W aktywach NBP pojawiają się obligacje skarbowe i inne papiery quasi-publiczne, czemu odpowiada przyrost podaży pieniądza w pasywach banku centralnego. Wobec braku popytu na kredyt na rynku bankowym wykreowana płynność wraca do NBP. Ten w poniedziałek kupuje więc obligacje od banków, zwiększając ich zasoby gotówki, a w piątek w ramach operacji otwartego rynku sprzedaje swoje bony pieniężne, które kupują banki komercyjne, niemające co zrobić z gotówką.