Choć czasy chrztu Polski nikną w mrokach ekonomicznej niewiedzy, specjalnych powodów do dumy raczej nie mamy: myśmy ledwo co wystawili nosy z puszczy, podczas gdy na Zachodzie budowano zamki i ogromne romańskie katedry. No ale wiadomo, świeżo dopuszczonym do europejskiej wspólnoty byłym poganom wiele można wybaczyć.
Pierwsze szacunki PKB na głowę mieszkańca centralnych dzielnic Polski dotyczą początku XV wieku, a więc momentu, kiedy Kazimierz Wielki zostawił już Polskę murowaną, a Jagiełło rozgromił wrednych Krzyżaków. Sięgał on wówczas nieco ponad 40 proc. poziomu zachodnioeuropejskiego, co przy powolnym, charakterystycznym dla średniowiecza tempie rozwoju (0,2–0,3 proc. rocznie) oznaczało 200–300 lat zapóźnienia.
Potem było nieco lepiej, bo w wyniku 200 lat pokoju, „złotego wieku” i niezwykle sprzyjającej koniunktury, w czasach Batorego na krótko przekroczyliśmy poziom 60 proc. Zachodu. Model rozwoju oparty na półniewolniczej pracy chłopów i eksporcie zboża szybko się jednak wyczerpał, a dystans ponownie zaczął wzrastać. W czasie rozbiorów PKB na mieszkańca centralnych dzielnic Polski spadł do 33 proc. średniej zachodnioeuropejskiej.
W ciągu kolejnego półtora wieku przegraliśmy wprawdzie liczne powstania, ale sytuacja gospodarcza nieco się poprawiła. Potem doszły czasy międzywojenne, reformy Grabskiego, budowa Gdyni i COP. W rezultacie w roku 1938 PKB na głowę mieszkańca centrum Polski (bez Kresów i ziem należących wówczas do Niemiec) wynosił znów 45 proc. Zachodu.
Poprawa okazała się czasowa. Najpierw wojna, a potem dekady nieszczęścia zwanego gospodarką centralnie planowaną ponownie sprowadziły nas około roku 1990 do poziomu 30 proc. rozwoju zachodniej Europy, czyniąc wyjazdy na saksy do Niemiec najbardziej opłacalną aktywnością ekonomiczną Polaków. Transformacja gospodarcza przyniosła pewien sukces, choć umiarkowany: do roku 2003 odzyskaliśmy poziom 41 proc., a więc niemal dokładnie taki sam jak w czasach Jagiełły. Dobrze chociaż, że nie grozili nam już Krzyżacy.