Każda wizyta na poczcie to dla mnie przeżycie. Nie, nie z powodu długich kolejek do okienka, bo ja wpadam tam rzadko, a na dodatek akurat o takiej porze, gdy naród urzędów pocztowych już nie szturmuje. Przeżycia są natury turystyczno-estetycznej. Za każdym razem mam wrażenie, jakbym zanurzył się w krzyżówce bliskowschodniego suku z mazowieckim bazarem marnej jakości.
Czytaj więcej
„W tym tygodniu muszę przekazać państwu naprawdę złą informację. Wkrótce upublicznione zostaną wyniki finansowe Poczty za ubiegły rok. Dokładnych kwot nie mogę jeszcze podać, jednak jest to największa historyczna strata”.
Czy Pocztę Polską można uratować
Być może Poczta Polska dobrze wychodzi na przekształceniu urzędów pocztowych (jak osiem lat temu zaczęła nazywać je „dobra zmiana”) w pospolite stragany z towarem typu „miód, widły, powidła” i wyciska więcej przychodów z metra kwadratowego wynajmowanej powierzchni. Ale w najmniejszym stopniu nie poprawia to jakości jej usług podstawowych, o czym każdy może się przekonać wręcz organoleptycznie.
Wobec eksplozji nowoczesnych technik komunikacji i śmierci listów w formie materialnej core business Poczty Polskiej leży na łopatkach. I się już nie podniesie. Zarząd Poczty Polskiej prawdopodobnie niebawem potwierdzi informacje o ponad 700 mln zł strat za rok ubiegły. A wiadomo, że w pierwszym kwartale strata brutto mogła przebić 130 mln zł.
Już przygotowują załogę – drugą w kraju co do wielkości po popularnym dyskoncie – do głębokiej restrukturyzacji. Firma przespała bowiem ostatnie osiem lat i sprzeciw związkowców wobec prorynkowych zmian wprowadzonych dekadę temu bije teraz w pracowników Poczty. Protestują oni przed siedzibą nadzorującego Pocztę Polską ministerstwa, ale ich losu to nie odmieni. Co najwyżej mogą wynegocjować lepsze warunki – nazwijmy to – kapitalizacji w zmaganiach z postępem technicznym.