W 25 lat do 2015 r. Polska dorobiła się solidnych fundamentów gospodarczych. Choć przez osiem następnych uderzano w nasz dorobek taranami populizmu i demagogii, to gospodarka jednak działa, ale trzeszczy i stęka. Za wymierne skutki populizmu jako modus operandi, takie jak wielkie zadłużenie państwa, zatrzymanie inwestycji, a przede szerzenie wiary w ekonomiczno-finansowe gusła, przyjdzie nam zapłacić.
Rachunki będą wysokie, zaś powrót do status quo ante z okolic A.D. 2015 potrwa długo. Takie przewidywania są uzasadnione, ponieważ populiści zostawiają po sobie gospodarki w zgliszczach, w zapaści lub rozstroju.
Przykładów dewastacji w wyniku populizmu jest mnóstwo. Najbardziej spektakularny jest przypadek Argentyny, która wskutek trwonienia przez 70 lat zasobów i możliwości, z państwa z wielkim potencjałem stała się ekonomiczno-finansowym pośmiewiskiem.
Bolesny jest kazus Włoch, które w wielkiej mierze z podobnej przyczyny nie są w stanie w pełni wykorzystać swych atutów. Mamy populizmy z lewa, prawa, a ostatnio także z centrum, ale czy łączy je wspólny mianownik?
Trzech niemieckich ekonomistów akademickich (Manuel Funke, Christoph Trebesch, Moritz Schularick) twierdzi w pracy o populizmie i gospodarce („Populist Leaders and the Economy”), że tak. Ustalili, że przez dwa–trzy lata po objęciu rządów przez populistycznego przywódcę różnica wielkości realnego PKB w porównaniu z państwami kierowanymi przez ludzi „rozsądnych” nie daje się wprawdzie zauważyć, ale wkrótce zaczyna się pojawiać. Po 15 latach po objęciu władzy przez gabinety populistów realny PKB przypadający na głowę mieszkańca staje się aż o 10 proc. niższy w porównaniu z krajami rządzonymi przez ekipy „rozsądne”.