Pisałem na tych łamach już dwa razy o inflacji. W tym czasie we wszystkich możliwych mediach temat nie schodził z agendy. Nie tylko zresztą w mediach. To jest coś, co nas oplata, omotuje, nie daje przejść obok. Czyli jest też tematem wszelkich rozmów, a także – co ważniejsze – czynnikiem, który wpływa na bieżące decyzje ekonomiczne i planowanie. W różnej skali w zależności od poziomu – czy to kieszeń ucznia, portfel singla, finanse gospodarstwa domowego czy też firmy operującej na rynku. Zawsze jednak negatywnie.
Inflacja to synonim niepewności, przymusowego oszczędzania lub przyspieszonych wydatków, cięcia kosztów i obniżania gramatury towarów, w tym niestety także np. kostki masła.
To „operacyjne” dostosowywanie się praktycznie wszystkich, bo nikogo to nie omija, rodzi powszechną potrzebę zrozumienia i analizy. Głównie po to, aby odpowiedzieć na pytanie, skąd się to wzięło i jak długo to potrwa.
Rząd podobnie jak na wszystkie inne trudne problemy odpowiedzi ma proste, a diagnozy trafne.
Każde zło, a inflacja niewątpliwie jest złem, przychodzi z zewnątrz. Tym razem głównie ze Wschodu. Zachód też ma swój wredny udział, ale tu wyjątkowo mniejszy niż Putin. Za to na wszystkie te plagi mamy najlepsze w świecie środki zaradcze, nazywane tarczami. I to działa.