Ilekroć słyszę przeciwników euro chcących pozostać przy złotym na wieki wieków amen, tylekroć pada argument, że w polityce pieniężnej nie sprawdza się hasło „one size fits all”, a uśredniony przez EBC dla całej eurostrefy poziom stóp procentowych nie jest dobry dla poszczególnych jej członków. Koronnym dowodem ma być sytuacja północnych sąsiadów – Bałtów, którzy jakoby właśnie z powodu euro zmagają się ze znacznie wyższą inflacją niż u nas.
Faktycznie, w Litwie, Łotwie i Estonii inflacja bije europejskie rekordy. Jak wynika z udostępnionych właśnie przez Eurostat danych, wyniosła tam we wrześniu odpowiednio 22,5 proc., 22 proc. i 24,1 proc., licząc rok do roku, podczas gdy w Polsce „tylko” 15,7 proc. (według wskaźnika HICP; CPI używany przez GUS wskazał aż 17,2 proc.).
Pominę to, że wedle przeciwników euro zachowanie suwerennej polityki pieniężnej w Polsce miało lepiej dostrajać ją do potrzeb krajowej gospodarki, a mimo to wylądowaliśmy na wysokim siódmym miejscu rankingu inflacji w UE. Skupię się na tym, co tak bardzo winduje ceny u Bałtów.
Otóż, wystarczy zanurzyć się głębiej w tabele Eurostatu, by zauważyć, że to głównie skutek dramatycznego skoku cen energii. W Estonii, kraju o najwyższej inflacji w UE, były one we wrześniu aż o 79,6 proc. wyższe niż przed rokiem. W Litwie energia w rok podrożała o 73 proc., a w Łotwie o 65 proc. Wszystkie te kraje bazują głównie na imporcie bijących rekordy cenowe gazu i prądu. Dla porównania, w Polsce, kraju z inflacją o jedną trzecią niższą, ale własnym węglem, którego „starczy na 200 lat”, wzrost cen nośników energii i opału wyniósł 44 proc. rok do roku.