Jedenaście lat temu katastrofa w Fukushimie obudziła wszystkie demony z czasów zimnej wojny: obawy przed awariami w stylu czarnobylskim i strach przed nuklearnymi konfrontacjami. W Berlinie zadecydowano wówczas o stopniowej likwidacji elektrowni atomowych. Decyzja zapadła wtedy w ciągu kilku dni.
Potem przyszły lata, w których najważniejszym globalnym wyzwaniem stało się spowolnienie zmian klimatycznych. To oznaczało postawienie krzyżyka na węglu. Kolejne gabinety Merkel postawiły na Energiewende: przyszłościowy model energetyki oparty na OZE. Ale doświadczenia z pierwszych lat nie były nazbyt obiecujące. Technologiczne możliwości produkowanych wówczas wiatraków nie były zbyt wielkie i z biznesowego punktu widzenia inwestowanie w nie (nie mówiąc już o fotowoltaice) przynosiło dużo rozczarowań.
Mało tego, przeciętnemu Schmidtowi nie podobało się, że szpetne białe szpile ze śmigłami wyrastają w każdym miejscu Niemiec, nierzadko w sąsiedztwie obszarów cennych przyrodniczo, krajobrazowo czy turystycznie. A ponieważ Schmidt atomu się bał, a węgla już nie chciał – alternatywą pozostał gaz. Paliwo emisyjne, ale mniej niż inne kopaliny, za to te rosyjskie stosunkowo tanie i łatwo dostępne.
Gaz miał zapewnić Niemcom spokój i dobrobyt. W imię tego spokoju Berlin de facto przymykał oko na degradację standardów politycznych w Rosji, wojenne awantury Kremla w Czeczenii, Gruzji, Donbasie i na Krymie. Gdy w lutym Putin uderzył w Ukrainę, dla Niemców dylematy dotyczyły nie tylko moralności, ale też zaprzepaszczenia dorobku powojennych pokoleń, ryzykowania stabilności politycznej i społecznej, osunięcia się w gospodarczą zapaść. Ostatecznie Olaf Scholz, zastępując Merkel po 16 latach jej rządów, skoczył na głęboką wodę.
Jak dalece rozwścieczyło to Putina, właśnie widać. Ale pamiętajmy, że wraz z karą, jaka spadnie na Niemcy, ukarana zostanie cała Europa, w szczególności najbliżsi partnerzy gospodarczy Berlina – czyli Polska. I dopiero się przekonamy, czy szalejące ceny surowców, eksporterzy, którzy mogą obudzić się w świecie bez partnerów znad Renu, izolacjoniści i protekcjoniści, którzy mogą dojść do władzy w Berlinie, to stawka, którą możemy zapłacić za to, że „Niemcy wreszcie zachowali się przyzwoicie”.