8 marca zostały podwyższone stopy procentowe NBP: stopa referencyjna do 3,5 proc. Realnie jest ciągle głęboko ujemna -7,4 proc. (stopa referencyjna minus stopa inflacji: 3,5-10,9 = -7,4 proc.). Pod tym względem NBP nie odbiega znacząco od innych banków centralnych. Realna stopa procentowa Europejskiego Banku Centralnego -5,8 proc., Fed -7,15 proc., a Banku Anglii -5,0 proc. Argument, że NBP jest nieporównywalny z EBC, Fed i BoE nie przekonuje. Zresztą, realnie ujemne są też główne stopy procentowe także Banku Szwecji (–3,9 proc.) i Banku Danii (-4,7 proc.). Stopy procentowe Banku Danii są znacząco ujemne nawet nominalnie! (pożyczkowa -0,45 proc., depozytowa -0,60 proc.)
Dodatnie realne stopy procentowe? Plusy ujemne!
Wielu powszechnie szanowanych ekonomistów krajowych twierdzi, że „realnie ujemne stopy nie poskromią inflacji”. Wynika stąd, że de facto postulują podniesienie nominalnych stóp NBP do rzędu 10 proc. Nie ulega wątpliwości, że taka podwyżka szybko przełożyłaby się na oprocentowanie detalicznych stóp procentowych od kredytów, tak już udzielonych, jak i nowych. Podmioty mocno zadłużone (w tym zwłaszcza z tytułu kredytów mieszkaniowych) znalazłyby się w sytuacji krytycznej, albo i bez wyjścia. Nie ma przy tym pewności, że wzrosłoby też oprocentowanie depozytów bankowych. Gwarantowanym skutkiem takich podwyżek stóp byłoby radykalne obniżenie tempa wzrostu inwestycji, spożycia i produkcji. Co za tym idzie, także zatrudnienia i dochodów realnych gospodarstw domowych, w tym płac. Od obniżenia tempa wzrostu gospodarczego do stagnacji, albo wręcz otwartej recesji, droga niedaleka. Co gorsza, tak sprowokowana stagnacja zwykle okazuje się trwała, tak zresztą jak sama inflacja. Nie chcę już nawet przypominać szczegółów „terapii szokowej” lat 1990-1991, zainicjowanej astronomiczną podwyżką stawek oprocentowania zadłużenia kredytowego (do 432 proc.!). Po tej terapii Polska przeżyła niesłychanie głęboką i długotrwałą recesję połączoną z inflacją jeszcze wyższą, a przy tym niezwykle długotrwałą. Z kolei w latach 2000-2003 mieliśmy do czynienia z tendencją stagnacyjną: stopa bezrobocia wzrosła od 13 proc. do 20 proc. (w 2006 r. wynosiła średnio wciąż ponad 15 proc.). Wszystko to było efektem „ultra-jastrzębiej” polityki NBP zarządzanego przez L. Balcerowicza w latach 2001-2006. W całym tym okresie realna stopa procentowa NBP była stale realnie dodatnia (oscylując wokół +5 proc. w latach 2000-2003 i +4 proc. w latach 2005-2006).
Jak oczekiwać, długotrwale tłumiony wzrost gospodarczy i chronicznie wysokie bezrobocie sprzyjają w końcu „poskramianiu inflacji”. Miało to miejsce także w latach 2000-2006, gdy masowe bezrobocie i stagnacja płac sprowadziły inflację z poziomu ponad 10 proc. proc. (początek 2000 r.) do nieomal 0 proc. w kwietniu 2006 r. Abstrahując od tego, czy koszt społeczny i ekonomiczny tak radykalnej (i przesadnej) dezinflacji nie był za wysoki, warto zauważyć, że sama dezinflacja była jednak zdumiewająco powolna. Co więcej, proces dezinflacji wymuszonej „maczugą” wysokich realnych stóp procentowych nie przyniósł trwałego sukcesu. Inflacja (przekraczająca 4,5 proc.) podniosła głowę w 2004 r. po czym odżyła w najlepsze już pod koniec 2007 r.
Lekcja „szoków naftowych” lat 70.