Dlaczego aż tak przeraził mnie patronat monarchy nad polityką emisyjną NBP? Nie dlatego, że przyszło mu rządzić w bardzo trudnych czasach, a na kraj spadały kolejne klęski: powstanie Chmielnickiego, moskiewska inwazja, szwedzki potop (trochę jak dziś – tyle że zamiast wrogów kraj paraliżuje koronawirus). Nie dlatego, że po potopie przeciw królowi zbuntowali się jego poddani (przywodzi to na myśl dzisiejszy bunt przedsiębiorców). Nie dlatego, że załamał się program reform, które miały wzmocnić jego władzę (ówczesny program „dobrej zmiany"). Choć niewątpliwie wszystko to zasługuje na współczucie, król jest sam sobie winny: gdyby zadbał o tak skuteczne narzędzie propagandy jak TVP Info, jego poddani nigdy nie dowiedzieliby się ani o utracie Ukrainy, ani o zajęciu przez Szwedów niemal całej Polski, ani o spustoszeniu kraju i śmierci 40 proc. ludności.
Przeraziłem się dlatego, że tak bardzo doceniony przez NBP Jan Kazimierz zapisał się również głęboko w historii polskiego pieniądza. Głęboko, ale niechlubnie.
Bez dwóch zdań, sytuacja była trudna i wymagała radykalnych działań. Choć udało się wygnać agresorów, kraj był w ruinie. Król pilnie potrzebował pieniędzy dla realizacji popotopowej odbudowy gospodarki, a jeszcze bardziej dla przeforsowania zwycięstwa
w kolejnych wyborach (elekcji kolejnego króla, którą chciał przeprowadzić jeszcze za swojego panowania). Potrzebował pieniędzy, w tamtych czasach bitych w Polsce ze srebra. Niestety, nie miał dostatecznie dużo zasobów cennego metalu.
I wtedy z pomocą przyszedł mu przedsiębiorczy superintendent mennic królewskich (ówczesny odpowiednik prezesa NBP), niejaki Andrzej Tymf. Zaproponował, by do bicia złotówek używać tylko połowy zwyczajowej ilości kruszcu, emitując ich za to dwa razy więcej. A żeby obywatele nie szemrali, zamiast odpowiedniej ilości srebra wybić na monecie patriotyczny napis, informujący, że jej wartość powinna wypływać z wiary w ocalenie kraju, a nie z zawartości jakiegoś metalu.