Prezentując umowę, prezydent USA mówił o wielkich zakupach w Ameryce, do jakich zobowiązali się Chińczycy. Wskazywał też na obietnicę Pekinu lepszego przestrzegania praw autorskich i wstrzymania obowiązku przekazywania przez obcych inwestorów technologii lokalnym partnerom.
Ale w tym porozumieniu ważniejsze wydaje się to, czego ono nie zmienia. A są to przede wszystkim bezprecedensowe od II wojny światowej karne cła, jakie na import chińskich towarów wprowadził w minionych 18 miesiącach Biały Dom. Ich poziom jest dziś siedmiokrotnie wyższy niż w dniu, w którym D. Trump obejmował najwyższy urząd w państwie.
Ameryka najwyraźniej doszła do wniosku, że lepiej będzie rozwijać się pod osłoną protekcjonistycznych zabezpieczeń, zapominając o ustanowionych przecież przez nią samą regułach międzynarodowego handlu. Trump uważa, że mając za sobą siłę największej gospodarki i potęgi wojskowej świata, będzie mógł narzucać korzystne warunki współpracy izolowanym krajom. Tak już zresztą zrobił m.in. w stosunku do Meksyku czy Kanady.
Ale Chiny to kraj innej skali. Jego autorytarny system powoduje, że może skutecznie grać na czas w rozgrywce z USA. A niezwykle szybki rozwój technologiczny i gospodarczy oznacza, że to, co dziś wydaje się w interesie Ameryki, jutro może okazać się atutem Chin.
Zresztą już teraz w porozumieniu uzgodnionym między Xi i Trumpem wiele zapisów, które są prezentowane jako ustępstwa Pekinu, tak naprawdę działa na korzyść nie tylko Ameryki, ale także Chin. A nawet przede wszystkim Chin.