Komisja Europejska proponuje wart 750 mld euro Fundusz Odbudowy Unii, finezyjną mieszankę grantów i kredytów. Po raz pierwszy od poszerzenia Wspólnoty w 2004 r. głównymi beneficjentami programu będą kraje południa Europy, a nie Polska i jej sąsiedzi. Nie da się nawet wykluczyć, że nasz kraj będzie musiał w długiej perspektywie do programu dopłacić: to się okaże, gdy w wyniku trudnych negocjacji 27 przywódców UE zostanie ustalony ostateczny kształt funduszu. Ale nawet jeśli tak się stanie, powinniśmy poprzeć ideę Brukseli, choć nie bez walki o jak najlepsze dla nas warunki.
63-letnia Unia okazała się po wybuchu pandemii pacjentem wysokiego ryzyka. Ofiarą wirusa padły filary integracji: polityka konkurencji (każdy wydaje teraz na pomoc publiczną tyle, ile chce), Schengen (każdy zamyka granice, jak chce), reguły z Maastricht (każdy ma deficyt, jaki mu się podoba) i polityka spójności (różnica w bogactwie południa i północy Unii coraz bardziej się pogłębia).
Polska, która dopiero przegoniła najbiedniejsze kraje Zachodu (Grecję, Portugalię), potrzebuje przynajmniej jeszcze jednego pokolenia, aby zająć silniejszą pozycję w Europie. Ale żeby tak się stało, bardziej niż dotacje z Unii potrzebne jest dalsze istnienie jednolitego rynku. Skoro ceną ma być nasz udział w Funduszu Odbudowy, warto ją zapłacić. Ale nie jest za wcześnie na zmianę przy tej okazji stosunku do Wspólnoty. 16 lat po przystąpieniu do Wspólnoty i 31 lat po obaleniu komunizmu dziecięca wiara, że wszystko, co przychodzi z Brukseli, jest dla nas zbawienne, powinna odejść w przeszłość. Podobnie jak lustrzana odpowiedź na to, polegająca na odrzuceniu wszystkiego, co powstało w europejskiej centrali.
Spójrzmy, jak to robią Niemcy. Dla nich Unia to forum starcia narodowych interesów, gdzie płaci się tyle, ile trzeba, żeby uzyskać tyle, ile się da. Dzięki temu Berlin, choć ledwie trzy pokolenia temu ściągnął na kontynent, a także na siebie największą katastrofę w historii dziejów, dziś uzyskał niezwykłe wpływy polityczne i korzyści gospodarcze na kontynencie.