Z kuluarów Kongresu Tłumaczy perspektywy naszej kultury nie wyglądają źle. Oto do Krakowa z całego świata zjechało prawie 200 ludzi, których pracy zawodowej sens nadaje polska literatura. Próbują przekonać publiczność w swoich rodzinnych krajach do czytania klasyki znad Wisły albo najciekawszych pozycji współczesnych.
Kluczowe pytanie brzmi jednak, czy ludziom zainteresowanym polską kulturą możemy dziś zaproponować coś naprawdę ciekawego? Jeśli chodzi o literaturę, nie jest źle. Mamy w Polsce wcale liczną grupę wybitnych pisarzy od Masłowskiej i Twardocha przez noblistkę Tokarczuk i Stasiuka po liczącego już 90 lat (najlepsze życzenia!) Wiesława Myśliwskiego. Ale wydanie książki jest stosunkowo proste. Autor może to nawet zrobić sam. Znacznie gorzej jest w dziedzinach, które wymagają większych pieniędzy i większych zespołów ludzkich.
W tych samych kuluarach tego samego kongresu spotykam np. dramaturgów, którzy się zastanawiają, co zrobić, żeby polskie teatry wystawiały sztuki polskich autorów. Zapewniam, że gdyby teraz pojawił się nowy Mrożek, nikt by się o tym nie dowiedział, bo taki autor nie miałby szans zaistnieć. „Jeden z dyrektorów powiedział mi, że na polskie sztuki chodzi o 30 procent mniej widzów” – zrelacjonował mi swoją rozmowę pewien znany dramaturg. A rzecz odbywała się w teatrze finansowanym z pieniędzy publicznych. Tam też wolą wziąć anglosaską farsę albo klasykę, żeby nie ryzykować.
O kinie nie ma co pisać, bo po pandemii prawie zanikło, ale przecież w streamingu i telewizji większość produkcji to tzw. formaty kupione gdzieś na świecie. Czasem w USA, czasem w Europie, co jest o tyle zabawne, że te europejskie pełnymi garściami korzystają z amerykańskich wzorców, a zatem wersje polskie świecą podwójnie odbitym światłem. Tymczasem u nas powodem do dumy dla producenta staje się przeniesienie w nasze realia powieści Harlana Cobena albo brytyjskiego „The Office”.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie ma w tym nic wstydliwego. Wszyscy na świecie to robią. Tylko że tam rozumieją, że nie ma się czym chwalić. Że to po prostu taśmowe produkcje służące najprostszej rozrywce. Wiedzą też, że prawdziwą chwałę (a często też wielkie pieniądze) przynoszą pomysły oryginalne, którymi można świat zainteresować. Na tanich podróbkach, którymi w dużej mierze stoi dziś polska popkultura, można zarobić miliony tylko w jednym wypadku. Jeśli sprzedaje się ich tyle co Chińczycy.