Archidiecezja Gdańska ma nowego ordynariusza. Wreszcie, bo poszukiwania następcy abp. Sławoja Leszka Głódzia trwały prawie siedem miesięcy (hierarcha odszedł na emeryturę w połowie sierpnia ub. roku). Ale jeśli wziąć pod uwagę fakt, że już kilka miesięcy wcześniej nuncjusz apostolski informował, że „proces wyłaniania następcy trwa", to bez wahania można stwierdzić, że poród nastąpił po dobrze donoszonej ciąży.
Jestem zgryźliwy, ale z podobną sytuacją w wolnej Polsce nie mieliśmy do czynienia. W PRL władze blokowały niektóre nominacje i tymczasowość w kilku diecezjach trwała długo. Teraz władza na obsadę stolic biskupich wpływu nie ma.
Dowiedz się więcej: Abp Tadeusz Wojda nowym arcybiskupem metropolitą gdańskim
Nikt nie tłumaczył, dlaczego to trwało tak długo, ale z nieoficjalnych informacji wynika, że nikt nie chciał objąć schedy po abp. Głódziu. Bo z jednej strony trzeba zrobić gruntowne porządki – uporać się np. ze starymi sprawami dotyczącymi wykorzystywania seksualnego małoletnich, pchnąć do przodu prace komisji historycznej w sprawie ks. Henryka Jankowskiego itd. Z drugiej, w Watykanie wciąż toczy się postępowanie odnoszące się do abp. Głódzia, które dotyczy jego ewentualnych zaniedbań w tych trudnych sprawach. Z trzeciej zaś, on sam wciąż w Gdańsku mieszka. A praca w diecezji z „teściem", jak w kręgach kościelnych określa się tego typu sytuację, do łatwej należeć nie będzie. Od nowego ordynariusza zależy, jak ułoży sobie stosunki z poprzednikiem. A znając temperament i charakter abp. Głódzia, można się spodziewać (oby nie!), że będzie iskrzyć.
Wielu biskupów, których widziano w roli metropolity gdańskiego, odmawiało. Kolejne terna (nazwiska trzech kandydatów) wysyłane przez nuncjusza do Rzymu upadały. W ostatnich miesiącach mówiło się nawet, że rozwiązaniem będzie „spadochroniarz" z Watykanu – ksiądz lub biskup pracujący od lat nad Tybrem.