Co może zrobić Kościół wobec zmian cywilizacyjnych?

Kościół jest głęboko podzielony w kwestii moralności seksualnej, decentralizacja już jest faktem. Katolicka teologia przechodzi ewolucję. Niektórych zmian nie da się już powstrzymać. A polski Kościół udaje, że tego nie widzi.

Aktualizacja: 04.07.2021 12:22 Publikacja: 02.07.2021 10:00

Pytania, na które wiara w Chrystusa z powodzeniem dotychczas odpowiadała, przestały być w ogóle zada

Pytania, na które wiara w Chrystusa z powodzeniem dotychczas odpowiadała, przestały być w ogóle zadawane. Dlatego też coraz mniejsze jest zainteresowanie odpowiedziami, jakie chrześcijaństwo proponuje. Tak jest choćby z pytaniem o sens cierpienia

Foto: EAST NEWS

Urodziłem się i wychowałem w kraju, w którym Kościół był potęgą. Nawet pomimo ograniczeń i prześladowań w PRL-u. A już od momentu, gdy w 1978 r. (miałem wówczas cztery lata) Karol Wojtyła został papieżem, Kościół w Polsce przeżywał swój najlepszy czas. Seminaria pełne były kleryków, nowicjaty zakonne – męskie i żeńskie – puchły w oczach, a podczas uroczystości w świątyniach trudno było wcisnąć szpilkę. Pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny były narodowymi świętami, a założone przez ks. Franciszka Blachnickiego „Oazy" realnie formowały młodzież. Problemy, jeśli nawet mieliśmy ich świadomość, były gdzieś daleko.

Rok 1989 zmienił kraj i społeczeństwo diametralnie, ale akurat Kościół w pewnym sensie wzmocnił. Owszem, pojawiły się antyklerykalne pisma, a duchowni zaczęli gromić liberalizm, postmodernizm. Lecz i laicyzacja dopiero raczkowała. Katechezy w szkołach, zmiana ustawy aborcyjnej, zwrot części majątku zagrabionego Kościołowi w czasach komunizmu oraz wciąż pełne świątynie – wszystko to budowało poczucie siły i znaczenia, a pielgrzymki papieskie przypominały, że niezależnie od podziałów politycznych jesteśmy wspólnotą. I że jest ktoś, kto potrafi naprawić to, co inni zepsuli na Zachodzie. Laicyzacja, postmodernizm, spory teologiczne, kwestionowanie autorytetu papieskiego gdzieś tam były, ale daleko. Problemy – zdawało nam się – mieli Niemcy, czasem Francuzi, ale u nas wierność papieżowi i ludowa pobożność gwarantowały trwanie. Polska, jak Portugalia w objawieniach fatimskich, miała być skałą na morzu laicyzacji.

Rysy na skale

Kiedy to się zmieniło? Czy początkiem była nigdy niewyjaśniona i nierozliczona afera z arcybiskupem Juliuszem Paetzem w roli głównej (rok 2002)? Pierwsze rysy na tym obrazie pojawiły się właśnie wtedy, ale przecież ostatecznie Jan Paweł II załatwił sprawę: wysłał metropolitę na emeryturę, a świadomość, że nikt z kryjących go hierarchów nie poniósł odpowiedzialności, szybko została wypchnięta w podświadomość. Lustracja, w sprawie której Kościół poniósł klęskę, zapaliła lampki ostrzegawcze, ale nie uświadomiła jeszcze konieczności zmian.

Odwołanie arcybiskupa Stanisława Wielgusa w dniu jego ingresu (rok 2007) ujawniło wprawdzie głębokie różnice między różnymi nurtami katolicyzmu w Polsce, ale jeśli coś rzeczywiście sprawiło, to jedynie zwartą reakcję Episkopatu, który stłumił ten skandal w zarodku, bez wyjaśnienia sprawy.

Z czasem pojawiały się kolejne rysy i pęknięcia. Pojedynczy ludzie odchodzili z Kościoła, liczba kleryków nieznacznie spadała, ale na tle Zachodu i tak było świetnie. Głęboki teologicznie pontyfikat Benedykta XVI, bardzo płytko zresztą zinterpretowany, pozwalał zachować nadzieję, że nic się nie zmieni. Że pomimo błyskawicznie zmieniającego się świata, przynajmniej u nas Kościół pozostanie taki, jaki był.

Tąpnięcie nastąpiło wraz z przejściem na emeryturę Benedykta XVI w 2013 roku. Symbolicznie to był ogromny szok. Papież, który miał być obrońcą status quo, dokonał symbolicznej rewolucji. I choć ogromne znaczenie tego gestu zostało szybko przykryte przez próby przypisania papieżowi-emerytowi mistycznej roli eschatona (obrońcy świata przed Antychrystem), to coś jednak się zachwiało, coś się zmieniło. To, co wydawało się wielu trwałe, uległo przeobrażeniu. Mnie także, nie będę ukrywał, bo pisałem o tym wówczas na łamach „Rzeczpospolitej". Dwóch mężczyzn w bieli, w papieskich szatach mogło zasiąść obok siebie. Po raz pierwszy w historii pojawił się papież-emeryt. Tym bardziej że poprzedni biskupi Rzymu rezygnujący z urzędu w średniowieczu nie byli emerytami i nie zachowywali imienia ani części insygniów papieskich.

Wybór Franciszka, jego styl sprawowania władzy i kolejne dokumenty spotęgowały wrażenie nadchodzących zmian w Kościele. Zapowiedź decentralizacji, a także wsparcie papieża dla Drogi Synodalnej zmieniły postrzeganie Rzymu i papiestwa. A jego adhortacja „Amoris laetitia" spisana po synodach poświęconych małżeństwu i rodzinie uświadomiła, że nawet te elementy moralności chrześcijańskiej, na które tak mocny nacisk kładł Jan Paweł II, mogą podlegać zmianie. Obecnie w sporej części Kościoła na świecie – choćby za naszą zachodnią granicą – komunia święta dla osób rozwiedzionych, które weszły w nowe związki, jest czymś oczywistym. Dokonuje się także reinterpretacja postrzegania osób homoseksualnych i samej tej orientacji.

Kościół w Polsce w swojej większości udaje, że tych zmian nie ma. A jeżeli już, to że są one nadużyciem czy nadinterpretacjami niemieckich teologów i biskupów. I nawet jeśli papież Franciszek je toleruje, to kolejny papież wszystkie te zmiany odwróci. Jednakże analiza składu Kolegium Kardynalskiego sugeruje, by odrzucić te marzenia jako naiwność. Obserwacja współczesnego Kościoła uświadamia, że pewnych zmian nie da się już odwrócić. Kościół jest głęboko podzielony w kwestii moralności seksualnej, decentralizacja już jest faktem, a przesunięcie demograficznego i geograficznego centrum Kościoła sprawia, że zmienia się także katolicka teologia. Można oczywiście udawać, że to się nie dzieje i że wszędzie poza Polską panoszy się herezja. Tylko że odrzucenie rzeczywistości nie zmieni jej faktycznego obrazu.

Młodzi nie zatęsknią

Tej niechęci znaczącej części Kościoła do zmierzenia się z rzeczywistością nie zmieniły nawet wydarzenia całkiem niedawne. Podziemny strumień laicyzacji, który długo płynął pod ziemią, wybił z całą mocą podczas Strajku Kobiet pod koniec 2020 r., a swoje pełne znaczenie ukazał, gdy zaczęto luzować obostrzenia pandemiczne. Teraz już nawet szeregowi księża, pracujący „na dole", mają świadomość, że młodzież wyszła z Kościoła. Dla ścisłości: nie jest w trakcie wychodzenia z Kościoła, nie traci z nim więzi – jej tam zwyczajnie już nie ma. Katecheza szkolna, a przede wszystkim przekazywanie wiary w parafiach i rodzinach poniosło klęskę. Starsi też zresztą odchodzą. Owszem, wolniej, z namysłem, ale również całkiem realnie. I nawet jeśli arcybiskup Marek Jędraszewski łudzi sam siebie przekonaniem, że oni wrócą, kiedy tylko zatęsknią, to prawda jest taka, że nic takiego się nie wydarzy. Młodzi nie zatęsknią, bo nie doświadczyli Kościoła, a starsi widzą już, że Kościół ich młodości przestał istnieć w formie, jaką znali. Zniszczyły go kolejne ujawniane skandale seksualne, a konkretniej nieumiejętność poradzenia sobie z nimi. Do tego brak wieloletniej strategii duszpasterskiej, ograniczenie formacji katolickiej do serwowania kolejnych „papieskich kremówek" czy wreszcie próba odbudowania słabnącej pozycji Kościoła w oparciu o obecną władzę – to wszystko pokazuje, że Kościół odmawia zmierzenia się z procesem zmian cywilizacyjnych zachodzących wokół.

Wyjście młodzieży z Kościoła ma całkiem realne skutki. Seminaria opustoszały, wielkie budynki, budowane w czasie „boomu powołaniowego", straszą dziś pustkami albo już zostały przerobione na inne cele. Siostry zakonne w średnim wieku nagle uświadamiają sobie, że nie będą już miały następczyń, bo do nowicjatu ich zgromadzeń nikt się nie zgłasza. Jeśli dodać do tego odchodzenie kapłanów i sióstr ze stanu duchownego, rezygnacje czasem wywoływane niechęcią do kopania się z koniem czy też trudnymi relacjami z przełożonymi, to obraz kryzysu stanie się w miarę pełny. Wszystko to wywołuje w ludziach, którzy zostali – zarówno duchownych, jak i świeckich – frustrację, złość, żal. I to jest nawet psychologicznie zrozumiałe. Nikt nie czuje się dobrze, obserwując, jak instytucja, której poświęcił swoje życie, marnieje. Zaczyna się więc szukanie winowajców takiego stanu rzeczy, zazwyczaj zresztą w innych, w manipulacjach medialnych, w emancypacji czy w politycznych atakach. Rzadziej w samym sobie. Tymczasem frustracja, złość, poszukiwanie winnych tylko jeszcze przyspieszają procesy laicyzacyjne. Co gorsza, jeszcze silniej zamyka wspólnotę, z otwartej społeczności zamieniając ją w getto, twierdzę oblężoną przez liberalizację i laicyzację.

Naiwny powrót do przeszłości

Odpowiedzią na tę diagnozę może być albo nostalgia za tym, co było, i próba restauracji dawnego świata, albo zgoda na transformację. Obie te postawy występują zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jedni chcą wskrzeszać złote czasy Jana Pawła II. Próbują choćby przywracać dawny model relacji między mężczyznami a kobietami, zapominając, że procesy emancypacyjne przeorały także świadomość oraz styl życia młodych katoliczek i katolików, dlatego niemożliwy jest powrót do przeszłości. Inni będą przekonywać, że jedynym rozwiązaniem jest powrót do tradycji; że tylko stary ryt, powrót do metod formacji i relacji sprzed Soboru Watykańskiego II może uratować Kościół. Ci z kolei zapominają, że ten wyśniony Kościół, w formie, jaką oni przedstawiają, nigdy nie istniał, a wiele z problemów, z którymi się obecnie zmagamy, to pozostałości po modelu trydenckim. I choć oczywiście te rekonstrukcjonistyczne ruchy i wspólnoty będą istnieć w Kościele zdecentralizowanym, to nie wydaje się, by w takiej formie mogły stanowić odpowiedź na głęboki proces zmian zachodzących w Kościele. Istotą problemu, przed jakim stoimy, nie jest bowiem tylko kryzys wewnątrzkościelny, ale także rewolucja, jaka dokonuje się na wielu polach w świecie.

Zacznijmy od głębokiej rewolucji filozoficznej i ideowej, jaka dotknęła współczesny świat. Marcin Kędzierski z Klubu Jagiellońskiego określił ją „rozpadem katolickiego imaginarium". Francuska filozof Chantal Delsol wskazuje na jeszcze głębszy, bo dotykający każdej sfery życia, przewrót. „Uważam, że moment, w którym żyjemy, rozumieć powinniśmy jako rewolucję w sensie ścisłym, tj. jako obrót koła, zarówno w obszarze moralności, jak i ontologii. Od drugiej połowy wieku XX, szczególnie zaś od lat 60., nasze hierarchie moralne uległy dosłownemu odwróceniu. W ciągu kilku lat w odniesieniu do zachowań jednostek oraz aktów społecznych zło nierzadko stawało się dobrem i odwrotnie, niegdyś odrzucane wzorce są teraz wychwalane, zaś niegdysiejsze ideały – kwestionowane" – wskazuje Delsol w wykładzie zatytułowanym „Koniec chrześcijańskiego świata" (przekład Michała Szczurowskiego).

Cierpienie – na co, po co?

Ten proces głębokiej cywilizacyjnej przemiany, trwający przynajmniej od czasów oświecenia, wzmocniony został przez rewolucję komunikacyjną. Słowo pisane jako główne medium zostało zastąpione przez ruchomy obraz, a to oznacza, że abstrakcję i argumentację w zachodnim myśleniu zastąpiły obrazowe symulakra i związane z nimi emocje. Symulakra, jak je opisywał Jean Baudrillard, to nie tyle obrazy, ile ich zniekształcone kopie, które mistyfikują i kreują od nowa rzeczywistość.

Współczesna logika debaty i organizacja społeczeństwa określane są więc przez zupełnie inny model myślenia i odbioru rzeczywistości niż ten, który ukształtował chrześcijaństwo (z wzajemnością). To oznacza, że pytania, na które wiara w Chrystusa z powodzeniem dotychczas odpowiadała, przestały być w ogóle zadawane. Dlatego też coraz mniejsze jest zainteresowanie odpowiedziami, jakie chrześcijaństwo proponuje. Tak jest choćby z pytaniem o sens cierpienia, które od tysiącleci było jednym z najistotniejszych kwestii każdej religii. Świat współczesny zastąpił je pytaniem o to, jak cierpienia uniknąć, jak przed nim uciec, jak je zlikwidować. Pytanie o jego sens traktowane jest zaś jako usprawiedliwienie zadawanego bólu i niesprawiedliwości.

Jednocześnie tam, gdzie religia ma się świetnie – a nie zapominajmy, że to wciąż większość współczesnego świata – również widać zmiany dokonujące się za sprawą rewolucji komunikacyjno-obyczajowej. Zarówno na Bliskim, jak i na Dalekim Wschodzie widzimy proces fundamentalizacji religii i zacieśnianie jej więzi z polityką. Ideologicznym fundamentem władzy w Indiach pozostaje hinduizm; buddyjski fundamentalizm prowadzi do prześladowań islamskich Rohingów, a dynamicznie zmieniający się islam, bynajmniej nie prozachodni, definiuje politykę bliskowschodnią od dekad. Afryka rozpalona jest wieloma konfliktami – etnicznymi i religijnymi, pozostając dziś głównym miejscem starcia między islamem a chrześcijaństwem. „Powrót Boga" – jak globalne ożywienie wiary określali przed laty publicyści John Micklethwait i Adrian Wooldridge – nie tylko prowadzi do nowych wojen, ale także do kształtowania się odmiennych teologii, wizji politycznych czy koalicji geopolitycznych.

Dla chrześcijan ta zmiana wiąże się też z błyskawicznym rozwojem ruchów pentekostalnych (zielonoświątkowych). Za kilkanaście lat, jeśli nic się nie zmieni, to właśnie chrześcijanie należący do tych denominacji będą największą rodziną chrześcijańską na Ziemi i wyprzedzą Kościół katolicki. Ich sukces związany jest z emocjonalną pobożnością, czyli bliższą współczesnemu myśleniu i wrażliwości. Na dodatek ich kongregacjonalistyczny ustrój, oparty na autonomii lokalnych wspólnot, choć nie daje możliwości odgórnej kontroli, to pozwala błyskawicznie przekształcać się, a nawet ukrywać. Jest to niezmiernie ważne w krajach, gdzie chrześcijaństwo nie jest dobrze widziane. Istotną rolę w tej przemianie odgrywa także społeczne i polityczne zaangażowanie ruchów pentekostalnych. Szczególnie widoczne jest to w krajach latynoskich, w których te ruchy nie tylko zmieniają radykalnie strukturę wyznaniową, ale też wpływają na życie polityczne. Obecny prezydent Brazylii Jair Bolsonaro należy właśnie do tej nowej grupy polityków opierających część swojej politycznej ideologii na silnych poglądach pentekostalnych i ewangelikalnych.

Luter dzisiejszy

Nie brak Kościołowi także problemów wewnętrznych. Aby dobrze zrozumieć ich skalę, a zarazem głębię wyzwania instytucjonalnego, przed jakim stajemy, warto zauważyć, że fundamentalnym problemem nie są ani same skandale seksualne, ani nawet systemowe ich tuszowanie. Nie są nimi także ujawniane co jakiś czas nadużycia finansowe czy rozpasanie moralne części hierarchów, duchownych i świeckich, boleśnie opisane choćby w książce „Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie" Frédérica Martela. To wszystko są skutki głębszego problemu, z jakim Kościół mierzy się od dawna, ale jego przyczyna leży gdzie indziej. To do niej trzeba sięgnąć, aby zmierzyć się z chorobą, a nie tylko z jej objawami.

W identycznej sytuacji znajdował się Kościół w czasach Marcina Lutra. Nadużycia związane z odpustami, rozpasanie moralne Rzymu i papiestwa, a szerzej kleru, również były tylko objawami. Chorobą zaś było wyczerpanie intelektualnego impulsu scholastycznego, rozwój nominalizmu w filozofii i wypalenie duchowości średniowiecznej, a także głęboka rewolucja komunikacyjna, jaką zapoczątkowało pojawienie się druku, które tak sprawnie wykorzystał Luter. Stara duchowość i formy życia intelektualnego wyczerpały się, przestały inspirować, formować i zostały zastąpione przez nowe.

Zostawiając na boku analogię historyczną, warto zadać sobie pytanie, jakie są przyczyny obecnego kryzysu. Odpowiedź, jaką proponuję, nie obejmie całości kryzysu, jest jedynie próbą uchwycenia fundamentalnych problemów. Pierwszym z nich jest – jak często wskazuje papież Franciszek – klerykalizm, czyli sakralizacja urzędu w Kościele i samej instytucji Kościoła. Świętość Kościoła pochodzi w całości od Jezusa Chrystusa, i co do tego nie ma sporu, ale już rzutowanie jej – w czysto administracyjny sposób – na instytucję, a szczególnie jej „urzędników" rodzi teologiczne wątpliwości. Skutkuje bowiem nie tylko uwiecznieniem form sprawowania władzy, instytucjonalnego umiejscowienia, ale także sakralizacją związanych z nią osób. Jak to pogodzić z ograniczeniami władzy biskupów oraz z konieczną deklerykalizacją modelu kapłaństwa? To pytanie, które wymaga poważnej odpowiedzi

Nie mniej istotne są wyzwania rzucane teologii przez współczesną naukę. Teologia łacińska kształtowała się w swojej terminologii i rozumieniu rzeczywistości pod wpływem filozofii greckiej, ze szczególnym uwzględnieniem platonizmu i arystotelizmu. Co za tym idzie, podstawowe tezy sakramentologii są wyłożone w terminologii Arystotelesa. Tyle że ta ostatnia jest już niezrozumiała dla współczesnego człowieka, a co gorsza nieakceptowalna z perspektywy nauki. Teoria ewolucji, rozwój neuronauki i współczesna fizyka kreują obraz świata, który wymaga ponownego przemyślenia problemu pojawienia się pierwszych ludzi, grzechu pierworodnego, jego dziedziczenia, łaski i natury itd.

Jest jeszcze jedna kwestia: obyczajowe i społeczne zmiany stawiają przed Kościołem pytanie o struktury życia zakonnego, a także o nowy model życia kapłańskiego.

Nadchodzi nowe barbarzyństwo

Czy proces głębokiej zmiany jest obecnie możliwy? Czy jest prawdopodobny? Czy możemy się go spodziewać? Nic nie wskazuje na to, by miał on być prosty. Nie istnieją bowiem mechanizmy, które taką zmianę mogłyby wymusić. Upadek i zmiana są powolne, na dodatek maskowane są przez napływ nowych wiernych i sukcesy Kościoła w krajach globalnego południa. Nie widać też na horyzoncie reformatorów, którzy mogliby rzucić wyzwanie instytucji i doprowadzić ją do przemiany – z jej wnętrza lub z zewnątrz. Skłaniam się raczej do tezy, że czeka nas koniec świata i Kościoła, jaki znamy, ale bez pojawienia się silnego impulsu reformatorskiego. Po wiekach złotych i po wielkich reformach wkraczamy w wieki ciemne, epokę nowego barbarzyństwa. Będzie musiało przez nie przejść także chrześcijaństwo. Stanie się ono wspólnotą mniejszą, ale także pozbawioną niemałej części intelektualnego i duchowego splendoru, o politycznym znaczeniu nie wspominając. Proces odradzania chrześcijaństwa i katolicyzmu nie będzie jednak oznaczał powrotu do przeszłości. Katolicyzm potrydencki, społeczeństwa katolickie, a nawet chrześcijański model życia rodzinnego już nie dominuje, może nawet nie istnieje. Nie ma zatem możliwości powrotu do związanych z nim modeli religijności.

Na naszych oczach umiera i rozsypuje się to, co znaliśmy jako katolicyzm ukształtowany przez ostatnich 500 lat. Śmierć struktur jednak nie oznacza końca Kościoła w ogóle. Gdzieś na horyzoncie majaczy bowiem zarys nowego postrzegania chrześcijaństwa i katolicyzmu. Zuchwałością byłoby już teraz opisywanie, jakie ono będzie, jakie formy przyjmie papiestwo, jaki model życia kapłańskiego stanie się dominujący i wreszcie, jak będą wyglądać zmienione struktury. Jedno jest pewne: już teraz widzimy, jak to, w czym wielu z nas się kształtowało, przechodzi do historii. Dlatego nie można ignorować rozpadu wielu katolickich mitów i przekonań. Jednakże śmierć tego, co znamy, nie jest końcem, ale początkiem czegoś nowego. „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne" (J 12,24-25) – mówił Jezus przed swoją śmiercią. Obumieranie otwiera drogę ku odrodzeniu. A przesadne umiłowanie formy może zabić istotę chrześcijaństwa. 

Urodziłem się i wychowałem w kraju, w którym Kościół był potęgą. Nawet pomimo ograniczeń i prześladowań w PRL-u. A już od momentu, gdy w 1978 r. (miałem wówczas cztery lata) Karol Wojtyła został papieżem, Kościół w Polsce przeżywał swój najlepszy czas. Seminaria pełne były kleryków, nowicjaty zakonne – męskie i żeńskie – puchły w oczach, a podczas uroczystości w świątyniach trudno było wcisnąć szpilkę. Pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny były narodowymi świętami, a założone przez ks. Franciszka Blachnickiego „Oazy" realnie formowały młodzież. Problemy, jeśli nawet mieliśmy ich świadomość, były gdzieś daleko.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi