Koalicja Anty-Netanjahu powstała tuż przed ostatecznym terminem, w środę przed północą. Jest egzotyczna – od skrajnej lewicy po skrajną prawicę i na dodatek z partią arabską. I bardzo krucha.
Nie ma nawet pewności, czy uzyska poparcie minimalnej większości posłów Knesetu, czyli 61 ze 120. Do 14 czerwca, kiedy zapewne odbędzie się głosowanie nad wotum zaufania dla nowego rządu, Netanjahu, który ma zarzuty korupcyjne grożące więzieniem, może próbować pozbawić przeciwników większości.
– To chytry lis, a jego przeciwnicy dawali się wcześniej ogrywać. Z ogłaszaniem końca ery Netanjahu trzeba się jeszcze powstrzymać – mówi „Rzeczpospolitej" Uri Huppert, adwokat, publicysta, autor książki „Izrael w cieniu fundamentalizmów". Jego zdaniem nowa koalicja ma jednak cichego, ale silnego sprzymierzeńca – prezydenta USA Joe Bidena, który widzi w Netanjahu zagrożenie dla uregulowania konfliktów na Bliskim Wschodzie.
Koalicję popiera aż osiem z trzynastu obecnych w parlamencie partii, ale tylko jedna z nich ma dwucyfrową liczbę posłów. To centrowa Jesz Atid (17 mandatów) pod wodzą Jaira Lapida, który na razie ma być szefem MSZ, a po dwóch latach zostać premierem. Do 2023 r. zaś na czele rządu będzie Naftali Bennett, lider mocno prawicowej Jaminy (siedmiu posłów, w tym jeden przeciw koalicji). To długoletni sojusznik Netanjahu.
Ważne stanowiska w tym rządzie, zwanym gabinetem zmiany, przewidziano dla polityków, którzy współpracowali niegdyś z Netanjahu, a potem się z nim poróżnili. Benny Gantz z centrowego ugrupowania Biało-Niebiescy ma pozostać na czele resortu obrony, a skrajny nacjonalista Awigdor Liberman zostać ministrem skarbu.