– Kwestia orientacji seksualnej nie jest sprawą opinii publicznej. Dopóki mieści się to w ramach prawa i dopóki nie dotyczy to dzieci – bo tu znajduje się absolutna granica – dopóty nie jest to kwestia do publicznej dyskusji – taką opinię wygłosił Friedrich Merz, walczący o najwyższą władzę polityk CDU, w niedzielnym wywiadzie dla „Bilda".
Była to standardowa odpowiedź na niestandardowe pytanie, czy wyobraża sobie, że kanclerzem Niemiec mógłby zostać przedstawiciel środowiska LGBT.
Rzecz w tym, że do niedawna jednym z konkurentów Friedricha Merza na stanowisko przewodniczącego CDU był Jens Spahn, minister zdrowia, ceniony za działania w walce z epidemią koronawirusa. Spahn zawarł związek małżeński z mężczyzną i ze swego homoseksualizmu nie czyni żadnej tajemnicy. Wprawdzie zrezygnował już z ubiegania się o kierownictwo partii, ale jest obecnie pierwszym politykiem, który zwrócił uwagę na niejasne motywy Merza.
Nie on jeden uznał, że połączenie w jednym zdaniu homoseksualizmu z pedofilią jest rzeczą niedopuszczalną. Takiego samego zdania są lewicowe media, w których Merz nazywany jest po prostu homofobem. Ten broni się w konserwatywnym „Die Welt", że jego opinia została złośliwie wypaczona.
Problem jednak jest, bo we współczesnych Niemczech nazwanie kogoś homofobem jest obelgą ograniczającą mocno szanse w polityce. Podobnie jest także w konserwatywnej nadal CDU, z której Angela Merkel uczyniła praktycznie partię centrową, doprowadzając m.in. do przyjęcia przez Bundestag trzy lata temu ustawy legalizującej związki małżeńskie osób tej samej płci.