Pavarotti. Boski głos syna piekarza

Luciano Pavarotti miał najpiękniejszy głos w XX wieku i uśmiech, którym zdobywał sympatię tłumów. Machina show-biznesu korzystała z tego bezbłędnie, a w stosunku do niego często bezlitośnie.

Publikacja: 02.08.2019 10:00

Pavarotti. Boski głos syna piekarza

Foto: BEST FILM

Wśród wielu talentów oraz zalet, którymi obdarzyła go natura, miał jeszcze jeden, ważny w karierze: umiejętność nawiązywania kontaktów z ludźmi. Pod koniec lat 60., gdy zaczynał podbijać Amerykę, dziennikarka pewnej stacji telewizyjnej, i ponadto piękna kobieta, zacytowała w rozmowie z nim opinię Harolda Schoenberga, najważniejszego krytyka muzycznego Ameryki. Napisał on, że chyba sam Bóg musiał ucałować struny głosowe Luciana. Pavarotti odpowiedział jej na to bez wahania: „W takim razie panią ucałował chyba całą". Impresario Herbert Breslin, który miał uczynić z niego artystę sławnego w USA, zrozumiał wtedy, że niewiele ma do roboty. Po tym jednym zdaniu Włoch stał się w Ameryce popularny.

Kilkanaście lat po śmierci w powszechnej opinii całego świata wciąż uważany jest za najlepszego tenora, choć oczywiście inni artyści występują dziś w głównych rolach na najważniejszych scenach Europy, Ameryki i Azji, gdzie operę spopularyzował wśród Japończyków czy Chińczyków także Pavarotti. Żaden tenor XXI wieku nie dorównuje mu jednak sławą. A teraz Luciano Pavarotti powraca za sprawą dokumentalnej opowieści o nim, którą możemy oglądać i w naszych kinach.

Nie jest to typowy dokument, ale film ten został zrealizowany przez amerykańskiego reżysera Rona Howarda, mającego zdecydowanie większe doświadczenie w fabule. Za „Piękny umysł" z Russellem Crowe'em zdobył Oscara, za „Apolla 13" – Złoty Glob. Już te dwa tytuły – oparte na faktach, bo „Piękny umysł" jest biografią matematyka i noblisty Johna Forbesa Nasha – dowodzą, że Howard najlepiej się czuje, kiedy pokazuje prawdziwą, a nie fikcyjną rzeczywistość. Z doświadczeń zdobytych w filmie fabularnym wykorzystał w „Pavarottim" umiejętność prowadzenia naracji i dozowania emocjonalnego napięcia. Suchych faktów czy dat ten dokument zawiera tylko tyle, ile jest naprawdę niezbędne.

Nauczyciel i agent ubezpieczeniowy

Sam Pavarotti mówi o sobie w tym filmie (wykorzystano wiele jego dawnych wywiadów telewizyjnych), że był dzieckiem wojny. Miał osiem lat, gdy Mussolini stracił władzę i skończył się reżim faszystowski w wydaniu niezbyt dokuczliwym dla przeciętnej rodziny włoskiej żyjącej na prowincji. Zaczęły się za to bombardowania, nasilił się terror niemiecki, aresztowany został też ojciec Luciana (na szczęście udało się go uwolnić). Potem zaczęto rozprawiać się z przedstawicielami dawnego aparatu władzy. W tamtym okresie, jak wspominał Pavarotti, niemal co dzień obcował ze śmiercią różnych ludzi, niekiedy tych, których znał.

Może właśnie dlatego rozumiał los dzieci obcujących na co dzień z wojną i po latach pospieszył im z pomocą na Bałkanach. Jego akcja charytatywna dla dzieci z Sarajewa spina narrację filmu jak klamra. Nim jednak chłopiec chroniący się przed bombardowaniami w Modenie był w stanie przekazać czek na kilkaset tysięcy dolarów do Sarajewa, musiało wiele wydarzyć się w życiu Pavarottiego.

Jak każdy Włoch operę miał we krwi. Dorastał w Modenie w domu, w którym mieszkało kilkanaście rodzin, w tym także jego babka i ciotki. Dziadek i wujkowie oczywiście też, ale ich Luciano nie wspomina, bo od najmłodszych lat w jego życiu najważniejsze były kobiety. To one go rozpieszczały i trudno się temu dziwić – był pierwszym chłopcem po kilkunastu dziewczynkach, które urodziły się w tej kamienicy.

Ojciec Luciana był piekarzem i też miał piękny głos, ale wystarczyło mu śpiewanie w chórze w Modenie, do którego został przyjęty i jego syn. To był bardzo dobry zespół, w latach 50. – z obydwoma Pavarottimi w składzie – zdobył główną nagrodę na konkursie w Walii. Profesor Ewa Łętowska opowiadała mi zaś niedawno, że w tym okresie chór z Modeny był i w Polsce, ale nikt dziś nie potrafi określić dokładnej daty i miejsca występów. Nie wiadomo też, czy któryś z Pavarottich przyjechał z nim do naszego kraju.

Fernando Pavarotti, który notabene dożył dziewięćdziesiątki i zmarł zaledwie pięć lat przed swoim sławnym synem, uważał, że powinien on zdobyć stabilny zawód. To bardzo typowe w biografiach włoskich śpiewaków. Legendarny Enrico Caruso, który jako pierwszy w XX wieku został obdarzony mianem króla tenorów, był synem ubogiego mechanika z Neapolu. Miał dwadzieścioro rodzeństwa, więc szybko musiał zacząć zarabiać na siebie. Zaczynał od pracy w fabryce, potem przerzucił się na popisy w kawiarnianych ogródkach, nim wreszcie udało mu się zacząć kształcić głos. A Marcello Giordani, najwybitniejszy obok Vittoria Grigola współczesny tenor włoski, w młodości parzył kawę na Sycylii i popisywał się śpiewem przed gośćmi w barze przy stacji benzynowej ojca. Potem dostał pracę w banku i miał już pieniądze na naukę.

Luciano szykował się do zawodu nauczyciela i rozpoczął nawet pracę w szkole, choć znacznie więcej zarabiał dorywczo jako agent ubezpieczeniowy (co prawda, polisy sprzedawał głównie rodzicom uczniów). O tym nikt nie opowiada w filmie, natomiast sam Pavarotti przypomina, że do śpiewania ostatecznie namówiła go matka, która twierdziła, że takiego głosu nie wolno zmarnować. „Mówisz tak, bo jesteś moją mamą, ojciec nie jest gorszy"– rzekł na to Luciano. „Ale kiedy ty śpiewasz, poruszasz moje serce, on zaś nie".

Niedorzeczne zachowanie

W wydanej jeszcze za życia autobiografii tenor wyznał, że umówił się wówczas z rodzicami, iż będą go wspierać finansowo przez sześć lat. Jeśli w tym czasie nie zacznie zarabiać śpiewaniem, zrezygnuje i pójdzie do zwykłej pracy. Nie musiał się rozliczać z tego zobowiązania, bo pojawiła się kolejna ważna kobieta – pierwsza miłość, Adua. Jej nauczycielska pensja wystarczyła im na utrzymanie po ślubie, mimo że szybko urodziły się dwie córki. Wtedy jednak Adua Pavarotti przyjęła mniej absorbującą posadę sekretarki i nadal zarabiała.

To było już w połowie lat 60., po pierwszych profesjonalnych występach Pavarottiego, najczęściej na prowincjonalnych scenach włoskich. Tam wszakże śpiewakom często płacono grosze. Po jednym z przedstawień, gdy kupił bilet na nocny pociąg do Modeny, by szybko wrócić do domu, została mu w kieszeni równowartość kilkunastu dolarów.

Sytuacja zmieniła się po debiucie w londyńskiej Covent Garden jesienią 1963 roku, gdy w „Cyganerii" zastąpił niedysponowanego sławnego rodaka Giuseppe di Stefano. Nieznany Włoch podbił Brytyjczyków swoim głosem. To był jego najważniejszy i podstawowy atut. Urzekał naturalnością i łatwością śpiewu. Wydawało się, że przychodzi mu to bez problemu, choć poparte było sześcioletnią nauką u dwóch wybitnych włoskich pedagogów, z których pierwszy przez kilkanaście miesięcy w ogóle nie był zainteresowany wykonaniem przez niego jakiejkolwiek arii. Zamęczał go wokalizami i śpiewaniem samych samogłosek. Chodziło zarówno o powiększenie skali głosu, jak i na przykład o to, by płynnie przechodził on z dźwięków niskich do wysokich. Z „górnym c", bez którego tenor nie liczy się w operze, nigdy nie miał kłopotu.

W chwili debiutu w Londynie miał 28 lat i kilkadziesiąt kilogramów mniej niż w późniejszym okresie największej popularności. Był wysoki, co u tenorów niezbyt częste, i uchodził za przystojnego mężczyznę. Miał też wiele braków, przede wszystkim nieumiejętność zachowania się na scenie. Joan Ingpen, która w Covent Garden zajmowała się obsadami, wspominała kiedyś, że szukając potencjalnego dublera dla Giuseppe di Stefano, który często odwoływał występy, pojechała zobaczyć Pavarottiego w „Rigoletcie". Jego aktorstwo określiła jako niedorzeczne, ale urzeczona głosem zdecydowała się go zaangażować. Przed wyjściem na scenę w „Cyganerii" trochę go podszkolono i publiczność była zachwycona. Po londyńskim sukcesie przeszedł ostrą szkolę na festiwalu w Glyndebourne, początkowo chciał nawet zrezygnować. A przed debiutem w USA – w Miami, w „Łucji z Lammermooru" – gdy dyrektor tamtejszej Opery zorientował się, jakim aktorem jest Pavarotti, zabrał go na dach hotelu i tam przećwiczył z nim scena po scenie cały spektakl.

Biała chustka w dłoni

Jego amerykańskim menedżerem został w 1968 roku Herbert Breslin, zajmujący się karierami wielu operowych gwiazd. Szybko zorientował się, jaki zyskał skarb, i postanowił to wykorzystać z finansowym pożytkiem także dla siebie. To on namówił go, by zajął się nie tylko operą, ale i solowymi występami z pianistą. Gdy Pavarotti się przed tym bronił i twierdził, że nie wie, co robić z rękoma, stojąc samotnie na estradzie, Breslin wsadził mu w dłoń wielką białą chustkę. Przez następnych 30 lat stała się jego znakiem rozpoznawczym.

Dzięki recitalom Pavarotti, śpiewający w teatrach operowych największych miast USA, stał się znany również na amerykańskiej prowincji. Jeździł do każdego małego ośrodka, gdzie tylko chciano go słuchać, a zaproszenia płynęły zewsząd. Herbert Breslin lokował go też w najpopularniejszych programach telewizyjnych, a Pavarotti w tym okresie opanował język angielski w sposób zdumiewający dla włoskich śpiewaków. Rosnąca popularność pozwalała wynajmować na koncerty coraz większe sale, aż w 1984 roku przyszła pora na nowojorską Madison Square Garden, która mogła pomieścić 20 tys. widzów. Kłopotów ze sprzedażą tylu biletów na pierwszy występ śpiewaka operowego w tym miejscu nie było żadnych.

Wtedy pojawił się Harvey Goldsmith, który w Londynie wpłacił pół miliona funtów depozytu na sześć koncertów Bruce'a Springsteena, a ten oświadczył, że nie przyjedzie. Aby nie stracić wyłożonych pieniędzy, Goldsmith rozpaczliwie szukał następcy, który zapełni wielką halę przez tyle wieczorów i przyszedł mu do głowy Luciano Pavarotti. Usiłował skontaktować się z Breslinem, który jednak nie miał ochoty rozmawiać, jak powiedział, z facetem od rock and rolla.

W filmie Harvey Goldsmith nie wyjaśnia, jakich argumentów ostatecznie użył (zapewne finansowych), ale doszło i do spotkania obu menedżerów, i do koncertów. To był kolejny sukces, a wprawiona w ruch maszyna biznesowa zaczęła kręcić się coraz szybciej, zwłaszcza gdy pojawił się kolejny obrotny człowiek, Tibor Rudas, z pochodzenia Węgier. Do tej pory zajmował się organizowaniem koncertów w Atlanta City.

To Rudas był motorem, dzięki któremu nabrały rozpędu tzw. koncerty trzech tenorów – José Carrerasa, Placida Dominga i Luciana Pavarottiego. Pierwszy odbył się w 1990 roku w Rzymie, przy okazji finału piłkarskich mistrzostw świata. Samych płyt z rejestracją tego wydarzenia sprzedano ponad 10 milionów. Pretekstem do kolejnych spotkań trzech tenorów także stały się mundiale – w Los Angeles (1994), w Paryżu (1998), wreszcie w Japonii (2002). Wszędzie oglądały ich dziesiątki tysięcy widzów, a do tego setki milionów przed telewizorami.

Z tej śpiewającej trójki Luciano Pavarotti dyskontował popularność kolejnymi solowymi występami. Jego stawka wynosiła podobno 160 tys. dolarów za koncert. W historii opery nie był wszakże pierwszym śpiewakiem, który zarabiał tak duże pieniądze na własnej sławie. Już wielki Enrico Caruso docenił możliwości raczkującej dopiero fonografii. W 1902 roku w pokoju hotelowym w Mediolanie nagrał z pianistą dziesięć arii, za co dostał 100 funtów honorarium. Pierwsze płyty Carusa błyskawicznie stały się sukcesem handlowym, a on od tamtej pory każdego roku dokonywał kolejnych nagrań. Gdy umarł w 1921 roku, obliczono, że zarobił na nich ponad 2 miliony dolarów. Nasz Jan Kiepura mawiał zaś, że opera to zajęcie dla żebraków – wolał kino, gdzie za rolę inkasował 35 tys. dolarów plus zyski z eksploatacji filmu. A u szczytu możliwości wokalnych definitywnie zrezygnował z opery i przeniósł się na nowojorski Broadway, gdzie przez prawie 900 wieczorów występował z żoną Marthą Eggerth w „Wesołej wdówce".

Lucianowi Pavarottiemu musiało sprawiać radość panowanie nad emocjami dziesiątek tysięcy ludzi. Gdy jego plenerowy koncert w Londynie odbywał się w strugach deszczu, po dwóch ariach zaapelował do wszystkich widzów, by zamknęli parasole zasłaniające widoczność publiczności z dalszych rzędów. Jako pierwsza wykonała polecenie księżna Diana, a za nią książę Karol i premier John Major.

Niemniej jednak – jak mówi jedna z osób w filmie – w tym okresie sprawiał wrażenie przytłoczonego i nie bardzo wiedział, dokąd właściwie zmierza. Kochał operę, ale trudno było mu do niej wrócić, nie tylko dlatego, że stawał się coraz starszy i coraz grubszy. Gdy w 1992 roku zdecydował się zaśpiewać w „Balu maskowym" Verdiego w paryskiej Opera Bastille, potraktowano go jak na plenerowych koncertach. Przed gmachem zainstalowano olbrzymi ekran, umożliwiając 20 tysiącom ludzi śledzenie na żywo przedstawienia. Podobne ekrany stanęły w kilku innych miastach Francji.

Nie do końca z własnej woli Pavarotti stał się bardziej celebrytą niż artystą. Swoistym wybawieniem z showbiznesowego więzienia okazały się doroczne koncerty w rodzinnej Modenie, których organizacją zajął się Herbert Breslin, odsunięty przez Tibora Rudasa od najbardziej dochodowych przedsięwzięć. Na te letnie spotkania Luciano zapraszał gwiazdy z innych rejonów muzycznych. Razem z nim śpiewali Sting, Brian May z Queen, Zucchero, Stevie Wonder czy Patricia Kaas, a zebrane pieniądze przeznaczano na rozmaite cele, na przykład dla dzieci w zniszczonym wojną Sarajewie. Specjalnie na ten koncert w Modenie Bono napisał piosenkę „Miss Sarajewo" i zaśpiewał ją z Pavarottim.

Zwierzenia żon i córek

Reżyserowi Ronowi Howardowi udało się namówić do zwierzeń przed kamerą bliskich artysty. Opowiadają więc o nim pierwsza żona Adua i dwie z trzech jej córek, a także Nicoletta Mantovani, którą poślubił w 2003 roku i z którą miał kolejną córkę. Związek z młodszą o 34 lata kobietą zbulwersował w swoim czasie całe Włochy.

Natomiast wiele innych wątków osobistych z życia Pavarottiego było dotychczas wręcz nieznanych. Po latach wyszła z cienia Madelyn Renée. Poznał ją na kursie mistrzowskim, który prowadził i zaproponował dalsze bezpłatne lekcje pod warunkiem, że zostanie jego osobistą sekretarką. Stała się partnerką na koncertach i w życiu prywatnym. Adua Pavarotti żyła w tym czasie w posiadłości kupionej przez męża w Pesaro i zajmowała się jego sprawami, w tym odpowiedziami na listy od fanów.

W pewnym momencie Madelyn Renée zdecydowała się zakończyć ten związek i pójść własną drogą, ale chyba nie była jedyną zdobyczą Pavarottiego. Tej zagadki film już nie wyjaśnia, tak jak paru innych spraw. Wzruszająco nakreślony przez Nicolettę obraz ich miłości też zapewne nie jest do końca prawdziwy, skoro śmiertelnie chory Pavarotti wrócił pod opiekę poprzedniej żony i ponoć zmienił wtedy testament na korzyść Adui i córek z pierwszego małżeństwa.

Ron Howard chciał dać pełen ciepła obraz artysty, którego słoneczny uśmiech dobrze wszyscy znali. Ale Pavarotti był także inny – ogromnie przeżywał każdy występ i kiedy w „Córce pułku" brawurowo wykonywał arię z dziewięcioma wysokimi „c", wiedział, że musi być bezbłędnie przygotowany, jak koń do skoku przez przeszkodę.

Najbardziej zaś poruszająca jest w tym filmie jego poważna twarz utrwalona w domu kamerą przez Nicolettę. Zadała Lucianowi pytanie, jak chciałby być zapamiętany. – Jako człowiek, który wyszedł z operą do ludzi. I był odważny, choć ciągle krytykowany – odpowiedział po chwili milczenia.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Wśród wielu talentów oraz zalet, którymi obdarzyła go natura, miał jeszcze jeden, ważny w karierze: umiejętność nawiązywania kontaktów z ludźmi. Pod koniec lat 60., gdy zaczynał podbijać Amerykę, dziennikarka pewnej stacji telewizyjnej, i ponadto piękna kobieta, zacytowała w rozmowie z nim opinię Harolda Schoenberga, najważniejszego krytyka muzycznego Ameryki. Napisał on, że chyba sam Bóg musiał ucałować struny głosowe Luciana. Pavarotti odpowiedział jej na to bez wahania: „W takim razie panią ucałował chyba całą". Impresario Herbert Breslin, który miał uczynić z niego artystę sławnego w USA, zrozumiał wtedy, że niewiele ma do roboty. Po tym jednym zdaniu Włoch stał się w Ameryce popularny.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich