Berliński festiwal nie ma łatwo. Najsłynniejsi artyści chcą pokazać swoje nowe dzieła w maju, w Cannes. Gdy tam nie uda się dostać do konkursu, następna na liście życzeń jest wrześniowa Wenecja. Berlin zajmuje dalsze miejsce. Zwłaszcza że festiwal w stolicy Niemiec odbywa się w lutym, gdy większość produkcji szykowanych na okres letnio-jesienny nie jest jeszcze gotowa. Dyrektor Dieter Kosslick od lat stawia więc na odkrycia i nazwiska z czołówki, a nie z wąskiej „gwiezdnej" półki. Przede wszystkim zaś na filmy, w których odbijają się traumy współczesnego świata. Nie bez powodu Berlinale uważane jest za przegląd kina o mocnym wydźwięku społeczno-politycznym.
Los emigranta
Poziom konkursowych filmów był bardzo wyrównany. Nie było oczywistych faworytów. Przynajmniej kilka filmów mogło wywieźć z Berlina Złotego Niedźwiedzia. Jury obradujące pod przewodnictwem Juliette Binoche wybrało „Synonimy" Nadav Lapid.
Izraelczyk dotknął jednego z najpoważniejszych problemów współczesności – emigracji. Sam przeszedł przez takie doświadczenie, gdy po odbyciu obowiązkowej w jego kraju służby wojskowej i studiach filozoficznych na uniwersytecie w Tel Awiwie-Jafie postanowił uciec od „izraelskiej duszy" i opresyjnego państwa, by zacząć życie od nowa w Paryżu.
Wegetował w biedzie, w pokoju na strychu z przeciekającym dachem, miesiącami jedząc to samo, najtańsze danie kupowane w supermarkecie. Teraz zrobił film o człowieku wyrzuconym na margines i o nieuleczalnym poczuciu obcości.
– „Synonimy" nie są oświadczeniem politycznym, najważniejsza była dla mnie jego wymowa humanistyczna: opowieść o kondycji człowieka. A moja własna próba emigracji? Czułem się na ulicy zupełnie transparentny. Byłem nikim, nikogo nie znałem, nikogo nie obchodziłem, rozmawiałem sam ze sobą. Ale właśnie w Paryżu odkryłem kino. I zrozumiałem, że ono może być ważne – mówił Nadav Lapid na konferencji prasowej po wręczeniu nagród.