Jest pani na scenie sama, otoczona widzami – jak pod mikroskopem, podglądana. Musiała sobie pani stworzyć własne cztery teatralne ściany, żeby poczuć się komfortowo?
Danuta Stenka: To sytuacja wyjątkowa, również dlatego, że po raz pierwszy gram monodram. Wracając do ścian... Byłam pełna niepokoju do czasu prób, kiedy pojawili się pierwsi widzowie. Bałam się, że zdenerwowana ich bliskością nie będę w stanie ukryć drżenia dłoni.
Do roli samotnej kobiety na skraju załamania nerwowego to akurat by pasowało.
W pewnych momentach... Założenie jest natomiast takie, żeby widzowie mogli krążyć wokół sceny i przyglądać się tej kobiecie w jej mieszkaniu z różnych perspektyw, przybliżać się, oddalać. Na premierze krakowskiej pojawiło się zbyt wielu widzów, otoczyli scenę, okleili ją kilkoma rzędami i tak trwali do końca spektaklu. Wtedy powstał pomysł, żeby otoczyć scenę czerwonym sznurem niczym eksponat w muzeum, ekspozycję i w ten sposób wydłużyć każdy bok kwadratu sceny, tym samym jednak widza od niej oddalając. Ale wówczas dojrzałam już do poczucia, że ta bliskość widzów, która napawała mnie lękiem, jest niezbędna, bo to właśnie oni tworzą ściany mojego domu. Nieme ściany. Obecność ludzi – tak bliska, tak odczuwalna, podkreśla brak żywych relacji mojej postaci ze światem zewnętrznym. I wcale nie jest to przypadek wyjątkowy. To powszechny przykład samotności, do której ludzie przywykają, nie zdając sobie sprawy, do jakiego stopnia samotność ich pochłania. A furtka, która otwiera się w finale, jest zaskoczeniem. Dla niej samej.
Nie mówmy, jaki to finał, ale powiedzmy, że takim ludziom jak grana przez panią postać wydaje się, że stworzyli sobie zestaw bezpiecznych rytuałów samotności, na które składają się posiłki, relaks, multimedia, higiena. Dzisiejsza cywilizacja tworzy warunki pozwalające singlom funkcjonować w miarę komfortowo.