Zazwyczaj zaczynało się niewinnie – miłe złego początki. Jest trochę strachu, ale też i duma, że zamiast w obozie pracy, więzieniu czy na szubienicy człowiek skończył jako najbardziej zaufany sługa władcy. Sługa, ale też osoba potencjalnie niebezpieczna, pan życia i śmierci. Bo przecież wystarczy szczypta trucizny, by zakończyć żywot tyrana. Przy odrobinie przemyślności nawet nikt się nie zorientuje, że to kuchmistrz zawinił. Tylko po co truć swego pana, kiedy opływa się w luksusy i prowadzi się najbardziej ekskluzywną praktykę gastronomiczną w kraju? Ludzie nie mają co do garnka włożyć, podczas gdy w dworskiej kuchni trufle, cielęcina i ostrygi, a na deser ptasie mleko. Dopiero z czasem do kucharzy dociera, że trafili do złotej, ale jednak klatki. Wtedy jest już za późno – trzeba służyć do końca.
Jedna z największych karier we współczesnej Rosji to historia Jewgienija Prigożyna, zwanego „kucharzem Putina", który nagle, na przełomie września i października, zaginął i nikt, z mediami na czele, nie potrafił ustalić, gdzie Prigożyn jest i co robi. Podobno miał zginąć w katastrofie lotniczej zestrzelony rakietą w Kongu, gdzie rozwija swe szerokie interesy najemniczo-wydobywcze. Inni mówili, że go otruto, ale w końcu się objawił pod koniec października na szczycie Rosja–Afryka w Soczi, gdzie dobijał kolejnych targów. A zaczynał skromnie – jako kelner, który swoimi wygłupami przypodobał się Władimirowi Putinowi do tego stopnia, że ten uczynił z niego oligarchę wygrywającego kolejne państwowe przetargi na dostawy żywności na imprezy i do instytucji publicznych.
Dziś więcej się mówi o Prigożynie w kontekście manipulowania wyborami w Stanach Zjednoczonych – jego firmy zajmujące się nowymi technologiami miały siać dezinformację w mediach społecznościowych – oraz półlegalnych interesów w Afryce, a także przy okazji zatruć wywołanych żywnością firm kateringowych Prigożyna w szkolnych stołówkach. Ewidentnie „kucharz Putina" ściąga na siebie ostatnio zbyt wiele uwagi, co może wkrótce przerwać jego spektakularną karierę.
Odgrzewana historia
Jednak nie każdemu reżimowemu kucharzowi musi powinąć się noga. Nie tak znowu tragiczne świadectwa kilku z nich poznaliśmy dzięki reporterowi Witoldowi Szabłowskiemu, który w książce „Jak nakarmić dyktatora" zebrał sześć opowieści kucharzy tyranów: mężczyzny służącego Idiemu Aminowi w Ugandzie (jego reżim trwał od 1971 r. do 1979 r.), kobiety gotującej dla Pol Pota w Kambodży (1976–1979), historie dwóch kucharzy Fidela Castro (rządził na Kubie od 1959 r. do 2008 r.), Envera Hodży z Albanii (1944–1985) oraz Saddama Husajna w Iraku (1979–2003).
Wspomnieć trzeba, że Szabłowski wydał swą książkę w Grupie Wydawniczej Foksal, ale trwają prace nad wersją anglojęzyczną, bo jeszcze przed polską premierą międzynarodowy gigant wydawniczy Penguin wykupił prawa do przekładu. Krótko mówiąc – sukces, i to wielki. Ale w sumie zasłużony, bo poprzednia książka Szabłowskiego „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia" była bardzo udana – wykonał kawał reporterskiej roboty.