Nie mam nic przeciwko noszeniu maseczek w miejscach publicznych. Przekonuje mnie argument, że mogą istotnie ograniczyć ryzyko zakażenia koronawirusem, chociaż opinie na ten temat słyszałem różne. W Szwecji nie ma takiego obowiązku, a lekarze wskazują nawet na negatywne skutki ich dłuższego używania. W efekcie noszą je wyłącznie osoby, u których istnieje ryzyko, że są lub zostaną zakażone.
W walce z koronawirusem rząd, zresztą nie tylko polski, działa trochę po omacku. Nikt jeszcze nie znalazł skutecznego narzędzia, które ograniczy i wyeliminuje zakażenia. A gdy komuś się to uda, zapewne będzie mógł liczyć na Nagrodę Nobla. We wszystkim ważna jest jednak konsekwencja, a tej obecnie brakuje. Założenia ochrony maseczkowej są dziurawe, nielogiczne, w niektórych przypadkach ważniejsze jest bezrefleksyjne wypełnienie formalistycznego obowiązku niż rzeczywiste przekonanie, że jego celem jest ograniczenie ryzyka zakażenia.
Czytaj także: Tomasz Pietryga: Poszukajcie mniej ryzykownej drogi
Coś w tym wszystkim zgrzyta.
Zgrzyta, gdy na sali sądowej za specjalnymi wydzielonymi szybami w przyłbicach bądź w maseczkach siedzą sędziowie, chroniąc się przed koronawirusem, podczas gdy jeszcze kilka minut wcześniej spotkali się niemal twarzą w twarz na sądowym korytarzu z wszystkimi uczestnikami postępowania. Dość słabo wygląda prokurator, który w swoim pokoju musi obsługiwać petentów w maseczce, podczas gdy na korytarzu przetacza się niczym nieskrępowany tłum, w którym panuje całkowita dowolność w doborze tego środka ochronnego albo przynajmniej nikt tego nie nadzoruje.