Myśliwi ruszą w sobotę na zbiorowe polowania na dziki. Do lasu wysyła ich rząd, który stara się o życzliwość mieszkańców wsi. „Proszę o dalsze intensywne prowadzenie odstrzału dzików w skali całego kraju, co przyczynić się ma do maksymalnego obniżenia liczebności populacji" – pisała do myśliwych jeszcze w listopadzie Małgorzata Golińska, sekretarz stanu w Ministerstwie Środowiska. W ostatnich dniach grudnia trwały spotkania przedstawicieli resortów rolnictwa i środowiska z łowczymi.
Czytaj także: Cała Europa strzela do dzików
Prawdziwej skali polowań nie zna nikt. Masowe protesty wywołała informacja, że w styczniu ma zostać wybitych 200 tys. zwierząt. Tymczasem Polski Związek Łowiecki broni się, że to plan na cały rok, który przewiduje odstrzał 185 tys. zwierząt od kwietnia 2018 r. do końca marca 2019 r. Do listopada upolowano 165 tys., co oznacza, że zostało jeszcze ok. 20 tys. Wokół ostatecznej liczby jest jednak zbyt wiele niejasności, których PZŁ nie spieszy się wyjaśniać.
W ostatnim tygodniu ekolodzy protestowali przeciwko polowaniom. Głos zabrał wreszcie minister środowiska Henryk Kowalczyk. – Nie ma mowy o 200 tys. dzików – powiedział we wtorek na konferencji w Warszawie. Jego zdaniem chodzi o polowania w pasie buforowym, który ma rozdzielić regiony kraju, w których panuje ASF, od tych jeszcze nietkniętych przez wirusa.
Polowania mają być intratne dla myśliwych: za zabicie dzika dostaną 300 zł, za lochę – nawet 650 zł. Plan masowego odstrzału dzieli nawet myśliwych. Niektórzy zapowiadają wręcz, że odmówią w tym udziału lub będą polowanie fingować. – Nie powinno się polować na zwierzęta, gdy mają młode lub są tuż przed urodzeniem młodych – mówi Urszula Pasławska, wiceprezes PSL i myśliwa.