W filozofii nauki istnieje pojęcie dowodu anegdotycznego. To sposób rozumowania, skądinąd błędny, w którym prawdziwość tezy ogólnej oparta jest na jakiejś historyjce. Co ważne, sama anegdota nie musi być fałszywa, może być nawet najprawdziwsza na świecie. Kłopot w tym, że jednostkowy przypadek może być co najwyżej ilustracją prawdy ogólnej, nie zaś dowodem na to, że teza ogólna jest prawdziwa.
Jednak retoryka, czyli sztuka budowania jak najbardziej perswazyjnej wypowiedzi, patrzy na anegdoty inaczej. Historyjki ożywiają publiczne wystąpienia, to je zapamiętujemy, to dzięki nim lepiej przyswajamy sobie prawdy, które chce nam przekazać mówca. Ewangelie np. zbudowane są z przypowieści, za pomocą których Jezus przekazywał uczniom najważniejsze prawdy moralne.
Czytaj więcej
Skala upadku najważniejszego polityka w Polsce jest porażająca.
Jarosław Kaczyński nie jest jednak prorokiem. A jednak jego wystąpienia coraz częściej zawierają anegdoty, które – co łatwo zaobserwować w sieci – fascynują jego wyborców i oburzają przeciwników. W ostatni weekend dowodził, że za rządów Donalda Tuska bieda była taka, że ludzie wyjadali ziemniaki, które leśnicy sadzili dla dzików. Kilka dni wcześniej dowodził, że Niemcy traktują Polaków jak podludzi, opowiadając anegdotę o Niemcu, który wezwał obsługę DeutscheBahnu, gdy dowiedział się, że jego współpasażerowie z pierwszej klasy są Polakami, bo miał uznać, że Polacy nie powinni jeździć pierwszą klasą. Prezes też na jednym ze spotkań rozwodził się nad fenomenem „chemii z Niemiec”, czyli sprzedawaniu Polakom tych samych produktów drożej i gorszej jakości niż Niemcom.
Ale Kaczyński anegdoty opowiadał już wcześniej. Kiedyś miał przekonywać, że po wejściu Słowacji do strefy euro południowi sąsiedzi tak zbiednieli, że nie stać ich było na oświetlenie i w kraju zapanowały egipskie ciemności. Na wyjazdowym spotkaniu klubu PiS kilka miesięcy po przejęciu władzy w 2015 r. zachęcał rząd do szybkich prac nad programem 500+, ponieważ dziennikarze mieli mu mówić, że nie mogą się programu doczekać.