Na pierwszy rzut oka sytuacja na granicy polsko-białoruskiej przypomina jako żywo kryzys imigrancki z roku 2015. Słyszymy te same argumenty i widzimy prawie te same strategie poszczególnych partii. Z jednej strony padają więc szantażujące opinie, że jeśli ktoś jest za przyjęciem uchodźców, to powinien ich ugościć u siebie w domu (tak jakby poparcie dla budowy hospicjów czy domów dziecka musiało oznaczać gotowość do osobistej opieki nad umierającymi i sierotami); że to ludzie obcy nam kulturowo (jakby w jednym państwie mogli żyć tylko obywatele z tego samego kręgu kulturowego); że nas na takie gesty nie stać (jakby w imię ratowania ludzkiego życia nie można było zrezygnować z budowy Pałacu Saskiego i innych mniej czy bardziej udanych inwestycji).
Z drugiej strony słychać z kolei, że musimy przyjąć uchodźców, bo tego wymaga od nas humanitaryzm (ale bez refleksji, że za chwilę może ich być na granicy nie trzydzieścioro, ale setki tysięcy); że nie można przed nimi stawiać drutów kolczastych i nie wolno trzymać ludzi na mrozie i chłodzie (jakby państwo nie miało obowiązku chronić swoich granic i decydować o tym, kto może je przekroczyć, a kto nie); że naszą powinnością moralną jest przyjąć każdą liczbę imigrantów (jakby nie widziało się, że są oni wykorzystywani przez Łukaszenkę i Putina do testowania Polski, a ich bezwarunkowe wpuszczenie do naszego kraju byłoby de facto uczestnictwem w handlu ludźmi, prowadzonym przez mafię pod ochroną Rosji i Białorusi).
Mamy zatem poczucie deja vu – wszystko to już dobrze znamy, dobrze pamiętamy. Każdy z nas jest w stanie w tym teatrze odegrać wybraną wcześniej rolę i wygłosić przygotowane na tę okazję kwestie – a to zafrasowanego państwowca, dbającego o bezpieczeństwo rodaków i spoglądającego na świat z historiozoficznej perspektywy godnej Huntingtona (a przynajmniej Konecznego), a to czułego humanitarysty nieliczącego się z realiami, ale za to wzruszającego się zarówno losem innych, jak i swoją szlachetnością.
A jednak w wymiarze politycznym zaszła tu pewna zmiana od 2015 roku. Zmiana pełna paradoksów. Przypatrzmy się jej uważnie.
Najpierw PiS. Niby powtarza te same gesty i słowa jak przed sześciu laty, ale swoją nieustępliwą postawą wobec tych trzydzieściorga nieszczęśników... szkodzi sobie. Co prawda chwaląc się postawieniem drucianego płotu i epatując wszystkich obrazami żołnierzy niedopuszczających do uchodźców nawet lekarzy, obsługuje emocje swoich wyborców i utwierdza ich w przekonaniu, że tylko Kaczyński i jego ekipa są nas w stanie uchronić przed „pasożytami i pierwotniakami" przenoszonymi przez obcych, ale w dłuższej perspektywie działa na własną niekorzyść. Bo przecież jeśli teraz ta twarda postawa doprowadzi do tego, że „polski szlak" przerzutu nielegalnych imigrantów zostanie zablokowany (i zobaczy to cały świat, również sami uchodźcy), to za chwilę kryzys zniknie, bo handlarze ludźmi wybiorą inne kanały przerzutu. A to oznacza, że paliwo, które dało PiS władzę w 2015 roku, wyczerpie się. Na długo przed wyborami. W interesie obecnej władzy byłoby zatem sprokurowanie na granicy z Polską potężnego kryzysu humanitarnego, bowiem Polacy w większości są niechętni „obcym", zwłaszcza muzułmanom. A co robi rząd? Działa odwrotnie – jego brutalne metody będą skutkować zniknięciem problemu z naszych granic i przeniesieniem się kryzysu.