Według statystyk Ministerstwa Sprawiedliwości o odszkodowanie w związku z molestowaniem seksualnym, jako jedną z form dyskryminacji w miejscu pracy, w ostatnich pięciu latach zgłosiło się około 70 osób. Czy to oznacza, że w Polsce to zjawisko nie istnieje?
Dane statystyczne w sprawach pracowniczych związanych z molestowaniem seksualnym są wstrząsające. Przede wszystkim rzuca się w oczy znikoma liczba takich spraw. W związku ze światową akcją #MeToo również w Polsce coraz więcej osób zawiadamia o byciu ofiarą przestępstwa na tle seksualnym, najczęściej jednak odnosząc się do dalekiej przeszłości. Ponieważ nie sposób przyjąć, iż kilkadziesiąt spraw zgłoszonych w ciągu ostatnich kilku lat odpowiada rzeczywistej skali zjawiska, pozostaje pytanie, dlaczego wiele osób doświadczających przemocy psychicznej lub fizycznej w ogóle rezygnuje z drogi sądowej.
Problem z dowodami
Prof. Brunon Hołyst, który jako pierwszy w Polsce zwrócił uwagę w literaturze kryminologicznej na zagadnienie molestowania seksualnego, uważa, że osoby, które go doświadczyły ze strony przełożonego, uznając, iż nie mają odpowiednich dowodów, nie tylko obawiają się ośmieszenia, ale również utraty pracy.
– Jest sprawiedliwość tego, kto wnosi sprawę, i sprawiedliwość tego, kto został obwiniony, więc problem leży po dwóch stronach. Najczęściej w tych sprawach trudno o silne dowody, bo takie sytuacje nie odbywają się publicznie – wskazuje profesor.
Ofiary molestowania seksualnego mogą skorzystać zarówno z uprawnień przysługujących na gruncie prawa cywilnego, jak i prawa pracy. Dochodzenie prawdy w tym przypadku wydaje się jednak mało opłacalnym posunięciem, gdyż wysokość zasądzonych zadośćuczynień w takich sytuacjach jest symboliczna i sięga kilku tysięcy złotych po wygranym procesie, który minimalnie trwa zazwyczaj dwa i pół roku.