W 2013 r. tylko w Katowicach pogotowie ratunkowe odebrało 760 tys. telefonów od ludzi wzywających pomocy. Jednak karetki wyjeżdżały tam na pomoc tylko 200 tys. razy. Ta dysproporcja – zdaniem pracowników katowickiego pogotowia – świadczy o tym, że większość wezwań była niepotrzebna.
W Katowicach pogotowie zakończyło właśnie kampanię społeczną „Ratujemy życie, a nie leczymy". Pracownicy pogotowia uświadamiali w niej ludziom, do czego służy karetka.
Halo, jestem nieprzytomny
Bo o tym, jak głęboka może być niewiedza pacjentów, przekonują się codziennie pogotowia w całym kraju. Nie dalej niż w sierpniu i w lipcu z karetki z wojewódzkiej stacji pogotowia ratunkowego w Szczecinie robiły za taksówki. Kilkakrotnie woziły 55-letniego mieszkańca wsi spod Starogardu Szczecińskiego. Mężczyzna zazwyczaj wzywał karetkę, stojąc pod miejscowym sklepem. Dzwonił na pogotowie do Szczecina, mówiąc, że źle się czuje i ma bóle w klatce piersiowej. Na takie zgłoszenie dyspozytorzy pracujący w pogotowiu od razu wysyłali ambulans. Ratownicy zabierali pana do ambulansu i wieźli do szpitala w Starogardzie Szczecińskim. Na izbie przyjęć mężczyzna nagle się podnosił. Mówił, że bóle ustały, i czym prędzej opuszczał szpital. Zdziwieni ratownicy patrzyli, jak odchodzi, a on udawał się na zakupy i w odwiedziny.
To jedna z bardziej ekstremalnych historii. Dla pogotowia chlebem powszednim są te mniej drastyczne.
– Co trzy minuty wyjeżdża jakiś nasz zespół ratunkowy, a co czwarta rozmowa telefoniczna z dyspozytorem kończy się jego wysłaniem. Czasami chorzy wzywają ratowników tylko po to, żeby ich podwieźli do szpitala, do przychodni rodzinnej czy żeby wypisali receptę – tłumaczy Jerzy Wiśniewski, rzecznik prasowy Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Katowicach.