Kryzys idei i wspólnych wartości. Czy Unia Europejska się rozpadnie?

W sens bycia w Unii zaczęły wątpić już nie tylko coraz większe grupy wyborców, ale też całe kraje, szczególnie na południu Europy. Czy Wspólnota Europejska znalazła się na ścieżce prowadzącej do rozpadu?

Aktualizacja: 28.10.2018 14:28 Publikacja: 28.10.2018 01:01

Być może to ostatnie ostrzeżenie. Jeśli w kolejnym po Bawarii landzie CDU poniesie klęskę, los Angel

Być może to ostatnie ostrzeżenie. Jeśli w kolejnym po Bawarii landzie CDU poniesie klęskę, los Angeli Merkel może być przesądzony: odejdzie ostatni przywódca, który nadawał kierunek Unii

Foto: AFP

Jean Monnet, ojciec integracji, wypowiedział myśl proroczą: „Europa będzie wykuwana w kryzysach i stanie się sumą rozwiązań przyjętych w tych kryzysach". I rzeczywiście, od jednolitego rynku po euro, od Schengen po poszerzenie Unii na Wschód wielkie projekty integracji nabierały kształtów tylko wtedy, gdy Bruksela miała nóż na gardle.

Ale tym razem jest inaczej. Chociaż Wspólnota przechodzi najdłuższy i najpoważniejszy kryzys w swojej historii, to wciąż nie widać idei, wokół której Europejczycy ponownie mogliby się zjednoczyć.

Nie chodzi o brak pomysłów. Przed okrągłą rocznicą podpisania traktatu rzymskiego w marcu ubiegłego roku Komisja Europejska przygotowała raport, w którym przedstawiła aż pięć opcji rozwoju Unii, od sprowadzenia integracji do jednolitego rynku, poprzez utrzymanie status quo, aż po budowę podwalin europejskiego, federalnego państwa. W dokumencie zawarto rewolucyjne, choć przeważnie nienowe sugestie, jak powołanie europejskiej armii, ustanowienie wspólnej straży granicznej czy stworzenie wspólnej polityki gospodarczej i podatkowej. Wszystko to dotknęłoby sedna suwerenności państw narodowych i nadało Unii zupełnie nowego znaczenia.

Tandem się zacina

Ale 18 miesięcy po publikacji dokumentu wszystko to pozostaje wyłącznie na papierze. Kiedy bowiem wybuchł kryzys finansowy w 2008 r. prawdziwa władza w Unii nie znajduje się już ani w Komisji Europejskiej, ani w europarlamencie. W chwili próby, gdy ważyły się losy euro, okazało się, że tylko tak potężne kraje jak Niemcy i Francja są w stanie uratować Unię i jej walutę. Od tej pory to w Radzie UE, gdzie zasiadają przedstawiciele krajów członkowskich, zapadają prawdziwe decyzje.

Jeszcze w maju ubiegłego roku, gdy w noc wyborczą Emmanuel Macron szedł na spotkanie z „ludem Francji" przy dźwiękach hymnu Europy, wydawało się, że przed Starym Kontynentem znów otwierają się perspektywy na ściślejszą współpracę. Młody francuski przywódca złożył kanclerz Niemiec propozycję głębokiej przebudowy strefy euro. Chciał, aby miała ona własny budżet, obligacje, ministra finansów, parlament. Zatem aby upodobniła się w zasadniczych elementach do federalnego państwa. Potem poszedł jeszcze dalej i w programowym przemówieniu na Sorbonie 26 września 2017 r. przedstawił aż 49 propozycji „nadania nowego życia projektowi europejskiemu".

To był jednak czas wyborów do Bundestagu, z których nie tylko CDU/CSU, ale także SPD wyszły mocno osłabione. Merkel musiała budować nową, wielką koalicję aż przez pół roku, a i potem jej ekipa była tak niejednorodna, że kanclerz, która od 13 lat była stale obecna w życiu zjednoczonej Europy, jakby gdzieś znikła, stała się nieobecna. Kiedy w końcu po roku Pałac Elizejski doczekał się odpowiedzi Berlina, był to wielki zawód. Propozycje Macrona zostały albo całkowicie utopione (jak minister finansów strefy euro) albo sprowadzone do komicznych rozmiarów (jak budżet na inwestycje dla unii walutowej). Ale nawet w takiej formie zostały niemal natychmiast odrzucone przez przywódców sześciu nordyckich krajów unii walutowej pod przywództwem premiera Holandii Marka Rutte. W Europie wystawionej na szturm populistów okazało się, że zacina się ostatni, po brukselskich instytucjach, motor integracji: tandem niemiecko-francuski.

Francja jak Wielka Brytania

To nie jest zjawisko przejściowe. Raczej odzwierciedlenie głębokich zmian opinii publicznej. Europa co prawda przełamała kryzys finansowy i nikt nie martwi się na razie tym, czy euro przetrwa, ale projekt europejski jest bardzo mocno poturbowany. Po raz pierwszy od II wojny światowej młodym obywatelom Unii nie będzie żyło się lepiej niż ich rodzicom, a średnio każdy z nich zmieni pracę dziesięć razy. Bruksela musi też udawać, że nie widzi zasadniczych problemów strukturalnych, jak choćby zapaści demograficznej, która powoduje, że mieszkańcy Unii mają średnio przeszło 45 lat wobec 21 lat w Afryce, co jeśli nic się nie zmieni, skazuje prędzej czy później Wspólnotę na imigracyjne tsunami.

W sens bycia w Unii zaczęły wątpić już nie tylko coraz większe grupy wyborców, ale też całe kraje, szczególnie na południu. Tu obietnica stopniowego wyrównywania poziomu życia tzw. państw peryferyjnych z „jądrem" Unii została pogrzebana na dziesięciolecia, a bezrobocie wypycha setki tysięcy Hiszpanów i Portugalczyków do Niemiec i Skandynawii.

Reakcja nie jest zaskakująca. Badania opinii publicznej przeprowadzane przez Komisję Europejską pokazują, że już tylko 27 proc. Greków ufa Unii, a 69 proc. nie darzy jej już zaufaniem. Niewiele lepiej jest we Włoszech (36 do 51 proc.). Ale nawet we Francji (34 do 55), Niemczech (49 do 42) i Polsce (46 do 41) przeciwnicy integracji stają się bardzo silni. Średnio w całej Europie sympatycy Unii (42 proc.) są w mniejszości w stosunku do jej przeciwników (48 proc.).

Do tych faktów Bruksela odnosi się niechętnie. W zachodnich mediach już od kilku lat w roli czarnych bohaterów tej nowej fali eurosceptycyzmu obsadza się kraje wyszehradzkie i Wielką Brytanię. Macron mówi wręcz o „ukaraniu" wyspiarzy. Pokazaniu, co czeka każdy kraj, który poszedłby ich śladem i wyszedł z Unii. Zdaniem francuskiego przywódcy Polska, Węgry, Czechy i Słowacja miałyby natomiast utracić część funduszy strukturalnych, a może i zostać wyrzucone z Schengen, jeśli nie podporządkują się „wartościom europejskim".

Ale to szukanie kozła ofiarnego. Nie tylko sondaże, ale i bieżąca polityka pokazuje, że w Unii nawet najbardziej przywiązane do tej pory do integracji kraje założycielskie, jak Włochy i Holandia, radykalnie zmieniły front.

Nie inaczej jest też w samej Francji. Tu w maju 2017 r. w pierwszej turze wyborów prezydenckich kandydaci dążący do wyprowadzenie republiki z Unii, jak Marine Le Pen na skrajnej prawicy i Jean-Luc Mélenchon na skrajnej lewicy, zebrali przecież łącznie ponad 50 procent głosów, mniej więcej tyle, ile było zwolennicy brexitu w referendum w czerwcu 2016 r.

Nawet w Niemczech poparcie dla dwóch ugrupowań tradycyjnie wspierających integrację, CDU/CSU i SPD, z wyborów na wybory szybko maleje, a skrajnie prawicowa AfD według niektórych sondaży wyrosła na drugą siłę polityczną kraju.

Traktaty nie do ruszenia

W tej sytuacji poza retorycznymi popisami, jak te prezydenta Macrona, mało który rząd odważy się zaproponować swoim wyborcom radykalną reformę Unii. Nikt nie zapomniał o katastrofalnym błędzie, jaki popełnił David Cameron, rozpisując referendum w sprawie członkostwa swojego kraju we Wspólnocie. Aby go nie powtórzyć, tematem tabu w Brukseli stała się możliwość zmiany unijnych traktatów. Każdy wie, że to oznaczałoby otwarcie puszki Pandory, niekończących się rokowań, w których wszystkie kraje starałyby się przeforsować własne postulaty. A potem, jeśli udałoby się dojść do porozumienia, trzeba by ratyfikować umowę, i to w niektórych krajach, jak Irlandia czy Dania na drodze referendum. Ale takie głosowania, jak pokazuje choćby los umowy handlowej Unii z Ukrainą poddany pod głosowanie w Holandii dwa lata temu czy unijnej konstytucji we Francji w 2005 r., Europa zwykła przegrywać.

Gra o pogłębienie integracji, poszerzenie kompetencji Brukseli toczy się więc już tylko pod stołem. Od września 2015 r. Komisja Europejska ze wsparciem Niemiec próbowała na przykład wprowadzić system obowiązkowej, automatycznej dystrybucji uchodźców, odbierając władzom narodowym jedną z kluczowych ich kompetencji. Projekt został co prawda przez Radę UE przyjęty, ale później niektóre kraje jak Polska i Węgry w ogóle nie wywiązały się ze swoich zobowiązań, a inne zrobiły to w bardzo ograniczonym stopniu. Dziś mechanizm jest już martwy, ale Jean-Claude Juncker latem przedstawił nowy projekt, który także zmierza do zasadniczego ograniczenia kompetencji narodowych w sprawach migracji: de facto przejęcia przez Frontex kontroli nad granicami zewnętrznymi Unii dzięki ogromnemu (do 10 tys. osób) zwiększeniu liczby pracowników agencji oraz jej budżetu (do prawie 2 mld euro rocznie). Ale i tu nie ma właściwie szans na porozumienie, bo już nie tylko kraje Europy Środkowej, ale m.in. Hiszpania i Grecja nie zgadzają się, aby Bruksela (a właściwie Warszawa, gdzie mieści się siedziba Frontexu) dyktowała im, kogo wpuścić, a kogo nie.

Zwolennicy pogłębienia integracji napotkali opór też w innych obszarach. Jednym z nich jest wspólny rynek energetyczny, który został w praktyce rozbity przez projekt Nord Stream 2. Nowy gazociąg łamie tak fundamentalne reguły, jak rozdzielenie właściciela infrastruktury i dostawcy surowca czy ograniczenie zakupów z jednego źródła. Ale ponieważ stoją za nim Niemcy, Komisja Europejska nie podjęła żadnych działań.

W polityce zagranicznej ogromnym osiągnięciem stało się utrzymanie już przez blisko pięć lat sankcji na Rosję za atak na Ukrainę, choć nie dzięki wysokiej przedstawicielce ds. zagranicznych Unii Federice Mogherini, tylko dzięki Angeli Merkel. Jednak podział Europy w sprawie stosunku do Donalda Trumpa i wielu jego projektów (np. zerwania porozumienia atomowego z Iranem) cofnął wspólną, europejską dyplomację do 2003 r., gdy głęboki podział wywołały właśnie negocjacje z Iranem. W ubiegłym roku po raz pierwszy kraje Unii wykorzystały mechanizm stałej współpracy strukturalnej (PESCO) dla integracji polityki obronnej. Jednak cieniem na tym projekcie kładzie się wyjście z Unii Wielkiej Brytanii, jedynego obok Francji kraju Unii z uniwersalnym potencjałem obronnym. Tym bardziej że Polska, która po brexicie będzie miała czwartą najpotężniejszą armię we Wspólnocie (po Francji, Niemczech i Włoszech), wyraźnie dystansuje się od tego pomysłu i swoje bezpieczeństwo wiąże niemal wyłącznie z aliansem z USA.

Niedokończona unia bankowa

Bruksela od dwóch lat jest też bezsilna w sprawie, wydawałoby się, fundamentalnej: przestrzegania zasad praworządności. Mimo bardzo ostrej, a przez wielu uważanej za nadmierną, krytyki Polski przez Fransa Timmermansa, Komisja Europejska nie jest w stanie znaleźć w Radzie UE kwalifikowanej większości państw, które ukarałyby nasz kraj. Od Madrytu po Tallin, dla wielu stolic ważniejsze jest utrzymanie poprawnych relacji z Warszawą, bo mogą okazać się przydatne, gdy przyjdzie do załatwienia partykularnych interesów, niż wspieranie coraz bardziej abstrakcyjnej idei „wartości europejskich".

Innym sygnałem kryzysu unijnej tożsamości jest paraliż negocjacji nad nową perspektywą budżetową po 2020 r. Nie chodzi tylko o to, że nie ma szans na wyjście poza mizerny poziom wydatków odpowiadający 1 proc. PKB Unii, ale też o to, że kraje członkowskie, jak nigdy wcześniej, mają całkiem inną wizję tego, na co mogłyby być przeznaczone te środki. Decyzja wymaga zaś jednomyślności.

Gdy minął strach przed rozpadem strefy euro, nawet reforma unii walutowej stanęła w miejscu. Nie chodzi już o wprowadzenie w życie rewolucyjnej wizji proponowanej przez prezydenta Macrona, ale o znacznie skromniejszy projekt dokończenia unii bankowej, w tym powołania wspólnego systemu gwarancji lokat i ratunku dla bankrutujących banków. Angela Merkel swoim zwyczajem nie mówi co prawda „nie", ale zastrzega, że wcześniej trzeba będzie „ograniczyć ryzyko związane z sektorem finansowym". A więc na razie trzeba odłożyć projekt do szuflady.

We wszystkich istotnych obszarach współpraca krajów Unii stanęła w miejscu, jeśli wręcz się nie cofa. Narasta też całkiem nowe zjawisko: podziału Wspólnoty na mniejsze grupy regionalne. Nikt w Brukseli nie traktuje już z lekceważeniem Grupy Wyszehradzkiej, choćby z powodu obaw przed zablokowaniem przez nią takich czy innych negocjacji. Ale sukces państw Europy Środkowej np. w sprawie zablokowania systemu podziału uchodźców znajduje naśladowców w innych częściach Unii. To jeden z powodów wspomnianego sprzeciwu krajów nordyckich przed reformą strefy euro. Nowy premier Hiszpanii Pedro Sanchez wyzwolił się z kolei z zależności swojego poprzednika Mariano Rajoya od Niemiec i stawia na współpracę z sąsiednią Francją, np. w sprawie uwspólnotowienia długu krajów strefy euro. Odrębną grupę próbuje budować populistyczny rząd Włoch. Poszukuje sojuszników m.in. w sprawie poluzowania rygorów budżetowych narzucanych przez Brukselę.

Od objęcia stanowiska szefa Komisji Europejskiej już blisko pięć lat temu Jean-Claude Juncker ani razu nie był w Polsce, jednym z sześciu głównych krajów Unii (jeśli nie liczyć jego udziału w warszawskim szczycie NATO). To tylko jeden z sygnałów, jak słabo rozumieją się kraje należące do Wspólnoty. Innym jest brak szczytów przywódców Trójkąta Weimarskiego od 2013 r. Nie zanosi się nawet na przyjazd Emmanuela Macrona w roku setnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości.

Przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w maju 2019 r. francuski prezydent chciał powołania list ogólnounijnych – 200 lub więcej deputowanych. To miał być początek budowy „europejskiej opinii publicznej". Ale projekt został utopiony. W Strasburgu narasta za to obawa przed populistyczną falą, która zmiecie dotychczasowy wspólnotowy establishment. Do tej atmosfery grozy przyczyniają się media. W złej kondycji finansowej, pozbawione korespondentów, często powtarzające schematyczne opisy o „ksenofobicznym" rządzie w Budapeszcie czy „leniach" z południa Europy. Choć wiadomości w obiegu informacyjnym nigdy nie było tak wiele, kraje Unii wiedzą o sobie mało.

W globalnym świecie

Czy Unia znalazła się zatem na ścieżce prowadzącej do rozpadu? Jednym z mierników jej kondycji są notowania euro, które np. wobec dolara pozostają stabilne. Innym jest rentowność europejskich obligacji – tu także nie widać powodów do paniki. Co zaskakujące, w ciągu dwóch lat negocjacji o brexicie 27 krajów Unii zachowało wyjątkową solidarność, szczególnie w obronie spójności jednolitego rynku. Jak podaje Eurobarometr, ten ostatni znajduje poparcie aż u 81 proc. respondentów w krajach Wspólnoty. Tę samą co w negocjacjach z Brytyjczykami dyscyplinę odnajdujemy także w rokowaniach, które Komisja Europejska prowadzi z innymi krajami świata – od Ameryki po Chiny.

W 1900 r. Unię w dzisiejszych granicach zamieszkiwało 25 proc. ludności świata, dziś to ledwie 5 proc. Ale jednocześnie udział Wspólnoty w globalnym dochodzie narodowym wciąż wynosi 22 proc. Wystarczy przeprawić się z Algeciras na drugą stronę Cieśniny Gibraltarskiej do Maroka albo przejechać przez Medykę na Ukrainę, aby zrozumieć, jak wiele Zjednoczona Europa ma do stracenia. Czy to właśnie zaczynają sobie uświadamiać narody i rządy Unii?

Dużo bardziej prawdopodobne jest co innego. To międzynarodowe koncerny, grupy działające w wielu krajach Europy nie chcą stracić przywilejów, które pozwoliły im skutecznie rozwinąć działalność. Każdego dnia dba o to tysiące lobbystów w biurach Brukseli. Tak długo, jak to będzie możliwe, nie pozwolą oni na rozpad Unii, a przynajmniej jej najważniejszych elementów, takich jak polityka handlowa, reguły konkurencji, normy towarów czy stabilna waluta.

Rodzi się jednak fundamentalne pytanie: na ile taka Europa różni się od globalnego świata, który zrodził się pod naciskiem wielkich grup przemysłowych i finansowych? Czy jest jeszcze nową jakością czy może już tylko częścią znacznie szerszego zjawiska? Na to jednoznacznie nikt nie odpowie. Bo Unia dziś nie ma pilota.

Jean Monnet, ojciec integracji, wypowiedział myśl proroczą: „Europa będzie wykuwana w kryzysach i stanie się sumą rozwiązań przyjętych w tych kryzysach". I rzeczywiście, od jednolitego rynku po euro, od Schengen po poszerzenie Unii na Wschód wielkie projekty integracji nabierały kształtów tylko wtedy, gdy Bruksela miała nóż na gardle.

Ale tym razem jest inaczej. Chociaż Wspólnota przechodzi najdłuższy i najpoważniejszy kryzys w swojej historii, to wciąż nie widać idei, wokół której Europejczycy ponownie mogliby się zjednoczyć.

Pozostało 97% artykułu
Polityka
Sondaż: Czarnek czy Nawrocki? Obaj przegrywają z Trzaskowskim, Sikorskim i Hołownią
podcast
Prezydenckie zamieszanie w głównych partiach. Czy Sikorski przegrzał temat wojny?
Polityka
PiS ogłosi decyzję w sprawie poparcia kandydata na prezydenta
Polityka
Jest nowy sondaż CBOS. Ogromny skok poparcia jednej z partii
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Polityka
Szymon Hołownia: Jeśli wybory prezydenckie wygra kandydat KO, w 2027 r. wygra PiS