Reforma jest najpoważniejszym testem, przed jakim w drugiej kadencji staje w polityce krajowej Emmanuel Macron. Zmiana jest konieczna, bo deficyt systemu emerytalnego rośnie niepokojąco szybko. Bez zmian w ciągu dziesięciu lat będzie on odpowiadać 0,8 proc. PKB, bo osób młodszych, które wpłacają składki do wspólnego budżetu, jest coraz mniej, podczas gdy tych starszych, które z niego pobierają – coraz więcej. Na taki brak równowagi Francja pozwolić sobie nie może. Już teraz jej dług, 2,6 bln euro (101,5 proc. PKB), niepokoi rynki finansowe. A podatki, najwyższe w Unii, duszą wzrost gospodarczy. Tymczasem system emerytalny, który dziś pochłania 13,8 proc. PKB, ma w ciągu dziesięciu lat przejąć 14,7 proc. PKB.
Ale dla tych argumentów zrozumienia nie ma. Sondaż Doxa pokazuje, że 85 proc. Francuzów jest przeciwnych podnoszeniu wieku emerytalnego. Dla nich możliwość relatywnie wczesnej rezygnacji z pracy to część „zdobyczy socjalnych”, z których państwo wycofać się nie ma prawa.
Czytaj więcej
Premier Elisaberh Borne przyjmowała u siebie przez dwa dni szefów głównych związków zawodowych i organizacji pracodawców przed ogłoszeniem 10 stycznia reformy systemu emerytur. Konsultacje nie zbliżyły stanowisk, związki szykują się do wspólnego protestu.
Macron już w 2019 r. próbował przeforsować całkowitą przebudowę systemu emerytalnego. Nie udało mu się, tak potężne wybuchły manifestacje. Teraz jego ambicje są mniejsze. Chce jedynie stopniowo przesunąć wiek emerytalny z 62. do 64. roku życia, a także wydłużyć do 43 lat (od 2035 r.) staż w pracy uprawniającego do pełnych świadczeń emerytalnych.
Jednak dla przeforsowania takich zmian prezydent nie ma wystarczającej siły w Zgromadzeniu Narodowym. Popierające go ugrupowanie dysponuje 250 posłami, dużo poniżej 289, jakie zapewnia większość w parlamencie.