Na kilka dni przed pierwszą turą głosowania (10 kwietnia) nad Sekwaną robi się nerwowo, niektórzy mówią wręcz o panice. Od wtorku notowania giełdowe banków i największych francuskich grup przemysłowych zaczęły niespodziewanie spadać, więcej trzeba też zapłacić inwestorom za ryzyko zakupu obligacji. Rynki finansowe uświadomiły sobie, że to, co wydawało się pewne – druga kadencja dla Emmanuela Macrona – wcale takie pewne nie jest.
Jeszcze 8 marca Elabe, inny znany francuski instytut badania opinii publicznej, w sondażu dla BFM TV dawał obecnemu prezydentowi w pierwszej turze aż 33,5 proc. głosów, a Marine Le Pen ledwie 15 proc. To był czas, gdy kraj wciąż żył w szoku po rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Francuzi w naturalny sposób zaczęli gromadzić się wokół głowy państwa. Przypomniano sobie także powiązania Le Pen z Władimirem Putinem.
Małe rezerwy Macrona
Dziś to wszystko wydaje się jednak dla Francuzów odległe. Elabe obniżył notowania Macrona do 28 proc., podczas gdy liderka skrajnej prawicy może teraz liczyć na 23 proc. Chodzi więc już tylko o 5 pkt proc. różnicy. Kantar podaje jeszcze mniejszą różnicę – 2 pkt proc. (25 proc. dla Macrona, 23 proc. dla Le Pen).
Czytaj więcej
Kandydatka skrajnej prawicy Marine Le Pen, której kampania prezydencka nabrała w ostatnich dniach rozpędu, zdobyła w poniedziałek 48,5 proc. głosów w sondażu dotyczącym prawdopodobnego starcia z Emmanuelem Macronem. To najwyższy do tej pory wynik liderki Zjednoczenia Narodowego.
– Zwycięstwo Le Pen jest całkowicie możliwe. Rezerwy głosów dla Macrona w drugiej turze są niewielkie. Przede wszystkim padła idea frontu republikańskiego: poczucia ogromnej większości wyborców, że trzeba za każdą cenę zatrzymać marsz po władzę skrajnej prawicy – uważa Remi Lefebvre, znany profesor nauk politycznych z Paryża.