A jak pan odebrał decyzję Mazowieckiego, że wystartuje na prezydenta?
Z jednej strony byłem rozczarowany, bo to pogłębiło konflikt między Wałęsą a obozem Mazowieckiego. Z drugiej strony chciało mi się trochę śmiać, bo w momencie, gdy wywalczyliśmy powszechne wybory prezydenckie wiedziałem, że Lech je wygra. Wszyscy z mojego otoczenia tak uważali. Tym bardziej że gdy już rozpoczęliśmy kampanię, okazało się, że na spotkania z Wałęsą przychodzą tysiące ludzi, od których bił entuzjazm. Musieliśmy organizować nasze mityngi w halach sportowych, żeby pomieścić wszystkich chętnych. Na Mazowieckiego przychodziły dziesiątki, może setki ludzi. Nie mogłem wyjść z podziwu, że oni uważali, iż premier ma szansę na wygraną. Nie mieściło mi się to w głowie.
No i się okazało, że nie miał.
Przegrał nawet z Tymińskim, co było szokujące. Żałowałem jednak, że nie chciał pozostać na stanowisku premiera. Był za bardzo obolały po kampanii. Dobrze, że przynajmniej Leszek Balcerowicz wszedł do rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego. Byłem olbrzymim fanem Balcerowicza. To on zreformował państwo, przeprowadził trudne reformy. Pewnie, że popełniał błędy, ale kto ich nie popełniał.
Wróćmy do pana współpracy z Lechem Wałęsą.
Wczasie kampanii do Wałęsy wrócił Wachowski, który w 1980 roku został jego kierowcą, ale w stanie wojennym przestał utrzymywać z nim kontakty. Gdy tylko się pojawił, zaczęła się wojna między nami. Wachowski od razu założył, że musi mnie usunąć z otoczenia prezydenta. Najpierw chciał zwolnić nasze sekretarki. Powiedział, że przecież nie będziemy ich ciągnąć do Warszawy. Wkurzyłem się, trzasnąłem drzwiami i poszedłem do domu. Spotkałem się z Wałęsą dopiero po Nowym Roku. Powiedział, żebym wracał do Kancelarii, to wróciłem.
Został pan szefem jego gabinetu, a więc znowu ważną figurą.
Konkretnie to byłem szefem zespołu organizacyjnego, który obsługiwał wyjazdy Wałęsy. Na początku wszystko dobrze się układało, ale potem znowu zaczęła się wojna z Wachowskim. Znosiłem to dosyć długo, aż do momentu gdy Marian Terlecki, szef Radiokomitetu, został złapany przez policję, jak prowadził samochód pod wpływem alkoholu.
Co to miało z panem wspólnego?
Terlecki mieszkał pode mną, w bloku przy ul. Grzesiuka w Warszawie. Poprzedniego dnia było u mnie kilka osób i piliśmy wódkę. Zrobiło się późno, powiedziałem: „Chłopaki dosyć, jutro trzeba wstać i iść do roboty". Wygoniłem ich, a oni poszli do Terleckiego i dalej balowali, o czym nawet nie wiedziałem. Następnego dnia o 7 dzwoni do mnie Heniek Majewski, ówczesny szef MSW, i mówi: „Słuchaj, Terleckiego złapała po gorzale policja". Zbaraniałem. Powiedziałem, że było u mnie kilka osób, w tym Terlecki, ale pogniłem towarzystwo i poszedłem spać. Nie wiem, skąd Wachowski się o tym dowiedział, ale zadzwonił do Wałęsy i powiedział, że upiłem Terleckiego i wsadziłem go do samochodu. Na to się wściekłem. Stwierdziłem, że dosyć tych kalumnii i kłamstw, i złożyłem rezygnację. Poszedłem jeszcze do Arama Rybickiego i mówię, że dłużej już nie wytrzymam z Wachowskim, odchodzę z Kancelarii Prezydenta. Na to on, że też składa rezygnację i następnego dnia tak zrobił.
Co na to Wałęsa?
Nie rozmawiałem z nim. Nie chciałem sam składać rezygnacji, tylko dałem ją mojemu kierowcy, żeby ją zawiózł z Wiejskiej, gdzie urzędowałem, do Belwederu. Później opowiadał mi, że w sekretariacie siedział ksiądz Franciszek Cybula, kapelan prezydenta. Gdy kierowca oddał sekretarce moje pismo, Cybula krzyknął: „Koniec świata!" Byłem przekonany, że Lechu nie przyjmie mojej dymisji. Ale następnego dnia, gdy wracałem ze spotkania w Poznaniu, w radiu usłyszałem, że Wałęsa ją przyjął. Było mi przykro, ale z drugiej strony wcale mu się nie dziwiłem. Widział, że między mną a Wachowskim toczy się wojna. Trzymanie nas obu było bez sensu. Wybrał Wachowskiego, a ja to uszanowałem.
Obserwował pan początek prezydentury Wałęsy. Jak ją pan oceniał?
Wałęsa zawsze chciał rządzić i przejąć jak najwięcej realnej władzy. Jeszcze niedawno się żalił, że mu nie dali rządzić dekretami. Wtedy kłócił się ze wszystkimi i jego prezydentura była trochę nieobliczalna. Osobiście uważam jednak, że Wałęsa nie popełnił żadnego błędu, który by negatywnie odbił się na Polsce. Przeciwnie, miał olbrzymie zasługi, bo wyprowadził Sowietów z Polski. Sporo długów zostało umorzonych dzięki niemu. Dużo zrobił dla Polski. Ale klimat tej prezydentury mi się nie podobał.
Po odejściu z Kancelarii spotykał się pan z Wałęsą?
Oczywiście. Nie miałem do niego żalu, nasze żony się przyjaźniły. W pewnym momencie miałem nawet wracać do Kancelarii. Wałęsa powiedział, że będę się zajmował kontaktami z partiami politycznymi. Powiedziałem, że dobrze, zacząłem się spotykać z różnymi politykami – Balcerowiczem, Bieleckim – a tydzień później Wałęsa mnie zaprosił i mówi: „Wiesz, moi szefowie się nie zgodzili". Chodziło mu o Wachowskiego i Andrzeja Drzycimskiego, ówczesnego rzecznika prasowego. Ja się tylko roześmiałem i tyle.
Na scenie politycznej krążyło wówczas powiedzenie, że „Kto nie z Mieciem, tego zmieciem". Ale przed wyborami prezydenckimi Wałęsa odsunął Wachowskiego.
Tak, a Andrzej Zakrzewski, minister u Wałęsy, prosił mnie, żebym wrócił do Kancelarii. Ale ja już wtedy wstąpiłem do Unii Wolności i zaangażowałem się w kampanię prezydencką Jacka Kuronia, więc się nie zgodziłem. Do dzisiaj mamy bardzo bliskie kontakty z Wałęsą.
Był pan zaskoczony przegraną Wałęsy z Aleksandrem Kwaśniewskim?
Ale jak! Pamiętam, że gdy „Gazeta Wyborcza" tuż przed wyborami podała wyniki sondażu, z którego wynikało, że Kwaśniewski wygra drugą turę wyborów, to zbaraniałem. Nie uwierzyłem. A później się okazało, że pomylili się zaledwie o ułamki procentu. Lechu przeżył to w straszliwy sposób i ja też. To był powrót komuny, więc jak mieliśmy się czuć?
Może Lech Wałęsa trochę się do tego przyczynił? Nie musiał rozwiązywać Sejmu po upadku rządu Hanny Suchockiej, ale to zrobił i wybory parlamentarne wygrał SLD z PSL.
Nie mógł przewidzieć sukcesu komunistów. Nikt tego nie przewidział.
Jak pan oceniał Unię Wolności?
Czułem się w tej partii bardzo dobrze. Doceniano mnie, zostałem szybko wybrany do Rady Regionalnej. Ale w tej partii połączono dwa środowiska, które były jak ogień i woda. Od początku byłem ogromnym przeciwnikiem Donalda Tuska i jego kolegów. Oni nas też nie kochali. Nazywali nas styropianami. Gdy po odejściu z partii Leszka Balcerowicza Bronisław Geremek został kandydatem na szefa UW, w Gdańsku odbyło się spotkanie, na którym wyzywano go od Żydów. To było skandaliczne. Wybór Leszka Balcerowicza na szefa Unii Wolności też nie był najszczęśliwszy. Zwłaszcza że nie zgodził się kandydować na urząd prezydenta w 2000 roku. Nie wystawiliśmy w tamtych wyborach własnego kandydata i to nam podcięło skrzydła. Partia musi uczestniczyć w takich wyborach, jeżeli chce się liczyć na scenie politycznej.
Ale to odejście liberałów i powstanie Platformy Obywatelskiej zakończyło żywot Unii Wolności.
To prawda. Kiedyś z Bogdanem Lisem dorwaliśmy Tuska u Wałęsy na urodzinach. To już było za czasów Partii Demokratycznej. Wprost mu wtedy powiedziałem: „Przypomnij sobie, jak w 1993 roku nie weszliście do Sejmu. Kto wam rękę podał? Geremek. To dzięki niemu wróciliście na scenę polityczną, a teraz nie chcecie nawet z nami gadać o wspólnym starcie w wyborach". Chyba mu się głupio zrobiło, bo odpowiedział: „Dobrze, niech Janusz Onyszkiewicz (on był wtedy szefem Partii Demokratycznej) do mnie zadzwoni, to jakoś się dogadamy". Tylko że potem Onyszkiewicz nie mógł się przebić przez sekretarkę Tuska. Do dzisiaj nie lubię tej partii. Zwycięstwo PiS w 2015 roku to jest ich wina. Ich zadufania i pewności siebie. Gdy zaraz po przegranych wyborach przyjechali do Wałęsy, otwarcie im powiedziałem, że głosowałem na Nowoczesną, a ich zgubiła buta. Powiedzieli, że to wszystko wina Tuska.
rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95