Sienkiewicz, Miłosz, Tokarczuk. Noble pod rękę z polityką

Ci, którzy nadają kontekst polityczny Noblowi dla Olgi Tokarczuk, mają intuicję. Zawsze bowiem w historii polskich noblistów literatura szła pod rękę z polityką – tą wielką światową oraz tą małą salonową.

Aktualizacja: 20.10.2019 15:09 Publikacja: 18.10.2019 10:00

Czy aura odważnej pisarki wyklętej w reakcyjnej ojczyźnie pomogła w zdobyciu Nobla? Na zdjęciu Olga

Czy aura odważnej pisarki wyklętej w reakcyjnej ojczyźnie pomogła w zdobyciu Nobla? Na zdjęciu Olga Tokarczuk na marszu równości we Wrocławiu, 5 października 2019 r.

Foto: Polska Press

Wszystkie nagrody są polityczne, jeśli nie w swych intencjach, to na pewno w skutkach". Tak mawiał Artur Lundkvist (1906–1991), pisarz i członek Akademii Szwedzkiej wręczającej literackie Noble. Miał rację, bo przecież niezależnie od motywacji jurorów, już sam fakt, iż w społeczeństwie nagroda interpretowana jest jako gest polityczny, wywołuje określone skutki, właśnie polityczne. Od razu trzeba zaznaczyć, że chodzi o polityczność nie w wąskim znaczeniu – partyjnym – lecz o ujęcie szerokie jako zestaw ludzkich postaw, przekonań i motywacji.

Czy w takim ujęciu literacka nagroda w ogóle może być niepolityczna? Obiektywna i wymierzona na podstawie sprawiedliwych kryteriów? Oczywiście nie, bo dzieło nie powstaje w próżni społecznej. Zawsze towarzyszy mu kontekst i nawet jeśli jest eskapistyczne, opowiada o dawnych dziejach i jest oderwane od współczesności, to również taki gest autora można interpretować politycznie – jako ucieczkę.

To nie skok o tyczce

Owszem, istnieją kryteria możliwe do obiektywnej oceny – stylizacyjna biegłość autora, zręczność prowadzenia wątków, wiarygodność psychologiczna postaci, stopień dokładności dokumentacji źródeł historycznych czy wreszcie liczba dobrych lub złych recenzji oraz wyniki sprzedaży. Ale literatura to nie skok o tyczce, gdzie można pobić rekord świata albo strącić poprzeczkę. Składają się na nią elementy, których nie da się ocenić inaczej niż subiektywnie. Oceniamy także na podstawie tego, czy coś jest bliższe naszym sympatiom ideologicznym czy dalsze. Czy z kimś się zgadzamy, gdy udziela wywiadów, czy pukamy się w głowę. To wprawdzie oczywistości, tylko dlaczego tak często o nich zapominamy i oceniamy nagrody w kategoriach, że ktoś zasłużył lub nie zasłużył? Czy Michel Houellebecq nie mógłby dostać nagrody za 2018 lub 2019 rok, skoro dostała go sześć lat od niego młodsza Tokarczuk i 14 lat starszy Peter Handke? Pewnie, że by mógł. Ale nie dostał.

Przyczyny, dla których jedni dostawali, a drudzy nie dostawali literackich Nobli, na przełomie 118 lat historii tej nagrody bardzo się zmieniały. Odkrywamy to z 50-letnim opóźnieniem, tyle bowiem obowiązuje Akademię Szwedzką tajemnica. Po latach dostępne stają się listy nominowanych, wyniki wewnętrznych głosowań, wewnętrzne opinie ekspertów, specjalistów od literatury konkretnych narodów, a także korespondencja akademików.

Te informacje przebijają się do powszechnej świadomości z dodatkowym opóźnieniem, ponieważ archiwa są w Szwecji po szwedzku i potrzeba czasu, by je rozszyfrować. A Akademia nie przejawia szczególnej inicjatywy w tej mierze, nie wyprzedaje za bezcen swych sekretów. I chociaż dowiedzieliśmy się ostatnio, że spore szanse na Nobla miał pod koniec lat 60. Witold Gombrowicz, to dopiero w przyszłym roku literaturoznawcy będą mogli zajrzeć w papiery i przekonać się, jak blisko autor „Ferdydurke" był tego sukcesu, co przekreśliła jego śmierć w lipcu 1969 r. Choć raczej nie usłyszymy, że miał dostać Nobla ze stuprocentową pewnością, bo decyzje w Akademii zapadają w październiku po kilkumiesięcznych obradach. Jednak to, co wiemy o kulisach Nobla dla Henryka Sienkiewicza oraz Władysława Reymonta, bardzo rozbudza apetyt na to, czego dowiemy się o Gombrowiczu i innych nominowanych oraz laureatach w przyszłości.

Cierpią jak chrześcijanie

W listopadzie 1905 r. na ziemie polskie dociera Alfred Jensen, szwedzki znawca literatur słowiańskich, wydający ekspertyzy dla młodej Akademii Szwedzkiej. W Kraju Nadwiślańskim panuje chaos komunikacyjno-transportowy wskutek strajków i protestów, poczta jest inwigilowana przez rosyjską cenzurę i w ogóle trudno się przemieszczać po zaborze rosyjskim. Dlatego Jensen prosi Henryka Sienkiewicza o spotkanie w Krakowie, Polak już się domyśla, o co może chodzić Szwedowi.

Przypomnijmy tło jeszcze szersze – oczy całego świata w 1905 r. skupiają się na Rosji, imperium carów coraz mocniej się chwieje. Komuniści dwoją się i troją, trwa bunt załogi pancernika „Potiomkin", a głodny lud Petersburga gromadzi się przed Pałacem Zimowym. Wreszcie 30 października car Mikołaj II idzie na ustępstwa i wydaje manifest konstytucyjny o „wolnościach obywatelskich". Jednak na ziemiach polskich, najdalej wysuniętych terenach imperium na zachód, jest inaczej – terror i rusyfikacja się zaostrzają. Jak Rosja może się demokratyzować, skoro tak traktuje Polaków? – zadaje sobie pytanie świat.

W środku tego wszystkiego jest Henryk Sienkiewicz. Gwiazdor literatury, który – przymierzając do tego dzisiejsze proporcje – jest wówczas niczym współczesny twórca seriali produkujący hit za hitem dla HBO czy Netfliksa. Powieść – najpierw drukowana w odcinkach, a po zakończeniu „emisji" publikowana jako cała książka – jest w tamtych czasach najpopularniejszym medium na styku kultury i rozrywki.

W 1905 r. Sienkiewicz ma już na koncie swe największe dzieła – jest po Trylogii, „Krzyżakach" i „Quo vadis". Ta ostatnia powieść była od 1895 r. do 1905 r. przetłumaczona na 30 języków i sprzedała się w Anglii oraz USA w nakładzie 2 mln egzemplarzy. Ale moc Sienkiewicza wykracza poza kartki książek. Jest wpływową osobowością, a były to czasy, gdy nie panowała jeszcze inflacja autorytetów. W 1904 r. zostaje odznaczony francuską Legią Honorową. Antysocjalista i antyrewolucjonista, który poglądy miał bliskie endecji – lepsza carska Rosja, uważał, niż Niemcy. Pojawiały się nawet głosy, że powinien kandydować do utworzonej przez Mikołaja II Dumy, organu ustawodawczego i kontrolnego, ale on się odżegnuje od tego pomysłu.

5 listopada 1905 r. przemawia do protestujących warszawiaków z balkonu, wcześniej regularnie publikuje odezwy i pisma otwarte w prasie: do rodaków, do Rosjan, a także do carskich urzędników. Po jednym z manifestów, pod którym Sienkiewicz się podpisał, w sierpniu 1905 r. rozchodzi się pogłoska o nałożeniu kary aresztu domowego na pisarza. Niesprawdzona informacja, dziś powiedzielibyśmy fake news, którą na świecie rozprowadza agencja Associated Press. „Sienkiewicz Under Arrest" – pisze „New York Times", a „Los Angeles Herald" na okładce umieszcza jego zdjęcie, które tytułuje „Ukarany za krytykę". Żadnego aresztu domowego nie było, ale plotka poszła w świat i już nikt jej nie prostował.

Nie trzeba w związku z tym tłumaczyć, jak wówczas interpretowano opisane w „Quo vadis" cierpienie chrześcijan, którzy padli ofiarą chylącego się ku upadkowi, zdegenerowanego imperium.

Rzecznik narodu

I wreszcie ten Nobel. Pamiętajmy, nagroda świeża, bez tradycji jeszcze, przyznawana zaledwie od czterech lat. Wiadomość ogłoszona zostaje publicznie 10 grudnia, dokładnie w rocznicę śmierci Alfreda Nobla – zwyczajowa data, kiedy laureat odbiera w Sztokholmie nagrodę. „W uznaniu wielkich zasług jako autora epickiego" – napisano w uzasadnieniu, lecz kryje się za tym dużo więcej.

Już w 1903 r. wspomniany Alfred Jensen pisał w opinii dla Akademii: „Cieszę się, że Sienkiewicz został zgłoszony jako kandydat do Nagrody Nobla, po części dlatego, że jest Polakiem, a po części dlatego, że należy wykorzystywać każdą okazję, aby udowadniać, że jeszcze Polska nie zginęła, oraz również dlatego, że literatura polska jest naprawdę niezwykle bogata i żywotna. Mając to wszystko na myśli, uważam, że Nagroda Nobla powinna być podzielona między Sienkiewicza i jego rodaczkę Elizę Orzeszkową lub Marię Konopnicką, co osobiście gorąco polecam".

Ale już dwa lata później Jensen zmienia zdanie i promuje tylko Sienkiewicza: „Orzeszkowa jest bezwarunkowo niezwykłą pisarką o gorącym kobiecym sercu, która przemawia właśnie bardziej sercem niż konceptem. Dlatego uważam, że (...) zasługuje na najwyższą nagrodę w dziedzinie literatury kobiecej. Ale przyznanie jej w dziedzinie literatury nagrody uniwersalnej oznaczałoby obniżenie literackich wymagań". Z perspektywy współczesnej brzmi to niedobrze. Dziś jest inaczej, ale warto wiedzieć, że bywało zupełnie inaczej, nawet w Szwecji.

Przewodniczący Akademii Carl David af Wirsén zaczyna laudację tymi słowy: „Gdziekolwiek literatura narodu jest bogata i niewyczerpana, istnienie tego narodu jest zapewnione, ponieważ kwiat cywilizacji nie może rosnąć na jałowej ziemi". Sienkiewicz odpowiada: „Powiedziano, że Polska umarła, że się wyczerpała, że ją ujarzmiono i oto dowód, że działa i że triumfuje".

Dzień po uroczystości Sienkiewicz udziela wywiadu Associated Press, gdzie o Noblu jest jedno zdanie, a reszta dotyczy sytuacji na ziemiach polskich i Rosji. Miał rację Krzysztof Stępnik, gdy pisał o autorze „Quo vadis" – „jednoosobowy organ polskiej opinii publicznej".

Selekcja negatywna

Inaczej było z Reymontem, choć polityka także była obecna. Jednak w tym przypadku zaważyła ona na decyzji o tym, kto nie dostanie nagrody. Osiem lat po zakończeniu koszmarnej wojny światowej w neutralnej i pacyfistycznej Szwecji nie można było wręczyć Nobla przedstawicielowi imperium, które rozpętało to piekło przemocy – Niemcowi Tomaszowi Mannowi. A tym bardziej piewcy komunizmu Maksymowi Gorkiemu. Anglik Thomas Hardy nie podobał się konserwatywnej Akademii Szwedzkiej ze względu na bezbożny, ich zdaniem, fatalizm jego powieści. „Upadek prestiżu wielkich mocarstw, po tragicznych konsekwencjach I wojny światowej, spowodował większe zwrócenie uwagi na małe państwa, które walczyły o swą niepodległość lub zachowały neutralność. (...) Szwecja sympatyzowała z państwami małymi, neutralnymi i walczącymi o swą niepodległość, czego wyrazem były przyznane wówczas literackie Nagrody Nobla" – pisze Tadeusz Oracki w książce „Blaski i cienie sztokholmskich laurów", zaznaczając, że w latach 1916–1924 Noble dostali Skandynawowie oraz Szwajcar (Carl Spitteler), Irlandczyk (W.B. Yeats) oraz Polak, Władysław Reymont.

W 1924 r. Reymont okazał się jedynym akceptowalnym i niebudzącym sporu kandydatem. W przeciwieństwie do Stefana Żeromskiego, którego polska dyplomacja forsowała jako kandydata do nagrody. Żeromski niezbyt się podobał Szwedom. Uważano go za pisarza hermetycznego, mało zrozumiałego poza Polską. Nie pomagały też antyklerykalne wycieczki, które czynił w swych książkach, a także wyraźne sympatie lewicowe. Gwoździem do trumny była premiera „Wiatru od morza", powieści, którą okrzyknięto utworem nacjonalistycznym i germanofobicznym. Wywołało to głosy sprzeciwu wobec jego kandydatury w Sztokholmie, tym bardziej że jedną z bardziej wpływowych person w ówczesnej Akademii był Fredrik Böök, wielki przyjaciel Niemców, który nie znosił Żeromskiego i jego książek.

Kiedy polscy dyplomaci ze znajomościami w Akademii zorientowali się, że Nobel dla Żeromskiego, którego zresztą oczekiwali czytelnicy w Polsce, nie ma szans na powodzenie, szybko zaproponowali Reymonta. Autor „Ziemi obiecanej" co prawda pojawiał się w rozmowach Akademii od 1918 r., ale nie traktowano jego kandydatury poważnie. W 1923 r. Polacy zabiegający o Nobla dla rodaka przy pomocy Bööka, który z radością przyjął kandydaturę Reymonta, doprowadzili do wydania w Szwecji drugiego i trzeciego tomu „Chłopów". Tłumaczenie było już gotowe, ale wydawca, który opublikował pierwszy tom w 1920 r., zrezygnował z kontynuacji, bo jak mówił – „to w ogóle nie idzie". Za namową Bööka zmienił zdanie, no, ale kto by nie chciał drukować noblisty?

„Chłopi" kwalifikowali się na Nobla idealnie. Powieść o stabilności świata i społecznego porządku. Daleka od myślenia rewolucyjnego, przepełniona bojaźnią Bożą i religijnością. Porównywana w latach 20. do „Błogosławieństwa ziemi" Knuta Hamsuna, noblisty z 1920 r. Dzisiaj jako endek Władysław Reymont nie miałby pewnie żadnych szans. Ale to było 95 lat temu.

Tadeusz Oracki podkreśla także, iż „nagradzając Reymonta, Akademia Szwedzka dała wyraz nie tylko swej sympatii dla kultury i literatury polskiej, podnosząc jej rangę w świecie. Przez ten gest wyciągnęli Szwedzi przyjazną dłoń w kierunku nowego państwa bałtyckiego, z którym chciano ułożyć bardziej niż poprawne stosunki współpracy we wszystkich dziedzinach życia".

Polityka ważna, ale czy najważniejsza?

Kiedy czyta się dzisiaj historię Nobla z 1924 r., o tym jak polski MSZ odwoływał dyplomatów sympatyzujących z Żeromskim, żeby czym prędzej uruchomić projekt „Reymont", jak szukano popleczników dla tej kandydatury w Sztokholmie, to z jednej strony chce się śmiać, bo sytuacja była wręcz parodystyczna, a z drugiej strony można docenić dyplomację kulturalną młodego państwa, które czuło, że ta nagroda mu się po prostu w tamtych okolicznościach należy, i mniejsza z tym, który pisarz ją dostanie.

Dzisiaj rolę dyplomatów przejęli tłumacze, wydawcy i lobbyści kulturalni. O tym, kto miał decydujący udział w Noblu dla Wisławy Szymborskiej i Olgi Tokarczuk dowiemy się dopiero w 2046 r. i w 2069 r. A i tak nie wszystko zostaje w papierach. Po latach trudno odsiać wiarygodne świadectwa od plotek. Na przykład Józef Hen, nestor polskiej literatury, pisze w swoich dziennikach „Ja, deprawator" z 2018 r., że tłumacz Zygmunt Łanowski zdradził mu, iż „Eric Lundquist, sekretarz Akademii Królewskiej w Sztokholmie" powiedział, że „póki on żyje, dwaj pisarze nie dostaną Nobla – Graham Greene i Tadeusz Różewicz. Dlaczego Różewicz? Przez »Białe małżeństwo«". Trudno jednak ocenić wiarygodność powtórzonych z drugiej ręki słów, tym bardziej że w Akademii nie zasiadał Eric Lundquist, tylko Artur Lundkvist i nie był sekretarzem. Aczkolwiek anegdota smaczna.

O politycznym znaczeniu Nobla dla Czesława Miłosza nie ma w ogóle co się zastanawiać. Tak jak Sienkiewicz w 1905 r. był kandydatem idealnym, tak kilka miesięcy po wybuchu strajków w Stoczni Gdańskiej to Polak musiał dostać nagrodę. Ale przecież nie mógł to być Jarosław Iwaszkiewicz postrzegany jako reżimowy pisarz, który pojawiał się w nominacjach noblowskich. Miłosz był typowany już od kilkunastu lat, ale dzięki przyspieszonemu biegowi historii jego akcje z dnia na dzień musiały poszybować w górę.

Załóżmy jednak na moment, przekonani argumentami biografa Miłosza, Andrzeja Franaszka, że tamto wyróżnienie nie było motywowane politycznie. A na pewno nie wyłącznie. Faktycznie, z licznych korespondencji wynika, że już od 1977 r. w środowisku paryskiej „Kultury" za każdym razem w październiku wszyscy mieli nadzieje, że usłyszą nazwisko polskiego poety i profesora z Berkeley.

Sam Miłosz po ogłoszeniu werdyktu odżegnywał się od argumentów politycznych. Miłosz mówił tak również dlatego, że zamierzał przyjechać do Polski i nie chciał przybywać w roli politycznego awanturnika. Przekonywał w mediach, że takie myślenie jest nadinterpretacją, a decyzja zapadła jeszcze w maju, przed Sierpniem '80. Wtórował mu sekretarz akademii. Jednak, pamiętając słowa Artura Lundkvista, jeżeli przed ogłoszeniem laureata wybór Polaka był bardziej literacki niż polityczny, to po 9 października było już odwrotnie. Od tamtej chwili wszystko było już polityką: przyjazd Miłosza do PRL, wybór przez niego osób zaproszonych na ceremonię w Sztokholmie (m.in. Stefan Kisielewski i Władysław Bartoszewski, któremu wcześniej komuniści odmawiali paszportu). To wszystko błyskawicznie nabrało znaczenia politycznego.

Fatalna forma Herberta

Zagadką pozostaje Nobel dla Wisławy Szymborskiej, który pogrążył marzenia wielu Polaków, by to Zbigniew Herbert został wyróżniony. Gdy w 1996 r. zabrzmiało nazwisko Szymborska, było już wiadomo, że następny Nobel dla Polaków będzie najwcześniej za kilkanaście lat i Herbert tego nie dożyje. Ale Pan Cogito sam sobie nie pomagał. Po 1989 r. wybrał sobie na osobistych wrogów ludzi wpływowych za granicą, których w Sztokholmie słuchano z uwagą. Uderzał m.in. w Czesława Miłosza oraz Adama Michnika. Ostre wypowiedzi poety nie mogły mu pomóc w zdobyciu nagrody.

Franaszek w wydanej w 2018 r. biografii Herberta zwraca uwagę na uwarunkowania osobowościowe starzejącego się poety, który miał zrażać do siebie bliskich ludzi i zrywać kontakty pod wpływem chwili. Jerzy Giedroyc podjął w 1990 r. próbę „wylansowania" Herberta na kolejnego polskiego noblistę, ale już w 1991 r. pisał w liście do tłumacza Karla Dedeciusa: „Niestety rezygnuję ze swoich zabiegów. On jest w fatalnej formie, w sposób zupełnie niebywały zraża sobie wszystkich ludzi i wygląda to na poważne zaburzenie psychiczne. Cóż to za ogromna szkoda". Herbert był oczywiście rozczarowany (rysował w notatkach karykatury Szymborskiej), że nie zdobył nagrody i lekką ulgę sprawiała mu myśl, że nie on jeden, bo też i Tadeusz Różewicz odpadł w tych zawodach.

Czesław Miłosz w liście do Giedroycia w 1996 r. pisał, że „obiektywnie rzecz biorąc, na Nobla zasługiwał Herbert, ale chyba nie był na liście kandydatów z powodu swoich pobytów w klinikach psychiatrycznych, czego Szwedzi bardzo się boją". Opinię tę Miłosz powtarzał także publicznie, m.in. na spotkaniach z czytelnikami w 1998 r. Może dlatego, że w 1980 r., po Noblu dla autora „Ziemi Ulro", Herbert – jak pisze Franaszek – zachował się przyzwoicie i po prostu przyjacielsko, mimo że wiele zdarzeń z przeszłości mogło go z Miłoszem dzielić.

Czy w 2047 r. dowiemy się, że Herbert był blisko Nobla? A może okaże się, jak w przypadku Reymonta i Żeromskiego, że Nobel dla Szymborskiej był Noblem przeciwko Herbertowi? Niewykluczone, ale mam przeczucie, że za 27 lat ten spór nie będzie już tak mocno rozgrzewał i dzielił Polaków.

Jak było w przypadku Olgi Tokarczuk? Co zaważyło na tym, że pisarka, która obok Adama Zagajewskiego od lat pojawiała się wśród nominowanych nazwisk oraz na listach bukmacherów, dostała Nobla w stosunkowo młodym wieku? Czy chodziło o świeżą sławę międzynarodową, filmową ekranizację jej powieści i prestiżowe nagrody oraz nominacje w Wielkiej Brytanii, Francji i w USA? Czy może jednak ważniejsza była aura pisarki wyklętej w ojczyźnie przez narodowców, na której zdrowie i spokój dybią faszyści? A także, niewiele mająca wspólnego z rzeczywistością, fama pisarki uciskanej przez prawicowy rząd?

Znając okoliczności wyróżnienia Noblem Henryka Sienkiewicza i Władysława Reymonta, a także przypuszczając, że duża i mała polityka stała za Noblami dla Czesława Miłosza i Wisławy Szymborskiej, możemy za całkiem zasadną uznać intuicję ludzi, którzy nagrodę dla Tokarczuk interpretują politycznie. Ale i cóż w tym dziwnego. Ta nagroda od początku była polityczna. Bo jakże interpretować zapis Alfreda Nobla mówiący, że „powinna przypaść osobie, która stworzy najwybitniejsze dzieło o charakterze idealistycznym". Oczywiście, te ideały się z latami zmieniały. I to jest właśnie polityka.

Tylko teraz najważniejsze – czy świadomość kontekstu noblowskich typów oznacza, że któryś z polskich noblistów do szwedzkiej nagrody pod względem literackim nie dorasta?

Fragmenty opinii Alfreda Jansena cytuję w przekładzie Ewy Gruszczyńskiej, laudację Carla Davida af Wirséna w tłumaczeniu Macieja Błaszaka, a słowa Henryka Sienkiewicza podczas noblowskiej uroczystości w przekładzie Wojciecha Malkiewicza

Wszystkie nagrody są polityczne, jeśli nie w swych intencjach, to na pewno w skutkach". Tak mawiał Artur Lundkvist (1906–1991), pisarz i członek Akademii Szwedzkiej wręczającej literackie Noble. Miał rację, bo przecież niezależnie od motywacji jurorów, już sam fakt, iż w społeczeństwie nagroda interpretowana jest jako gest polityczny, wywołuje określone skutki, właśnie polityczne. Od razu trzeba zaznaczyć, że chodzi o polityczność nie w wąskim znaczeniu – partyjnym – lecz o ujęcie szerokie jako zestaw ludzkich postaw, przekonań i motywacji.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi