Samotna starość? Rodzice emigrantów nie chcą, by wracali

Jak to będzie – oni starzy, tu w Polsce, a dzieci i wnuki daleko, na Wyspach, żyjące własnym życiem? Michała to nie rusza – najwyżej trafi do domu opieki. Iwona i Teresa może same wyemigrują. Lidia wyjazdu by się obawiała, ale i nie chciałaby powrotu synów. „Bo wtedy wszyscy byliby nieszczęśliwi".

Publikacja: 24.01.2020 18:00

Samotna starość? Rodzice emigrantów nie chcą, by wracali

Foto: AdobeStock

Justyna pożegnała starszą córkę cztery lata temu, gdy ta od razu po maturze wyjechała do Wielkiej Brytanii na studia. Zosia już od gimnazjum tęskniła za Londynem, choć jeszcze wtedy znała go tylko ze zdjęć, plakatów i filmów. Z mężem uszanowali to marzenie, na jedną z zagranicznych wycieczek rodzinnych udali się właśnie do Albionu. Gdzieś podskórnie czuli, że wyjdzie im to bokiem, bo Zosia faktycznie wsiąkła, uczyła się pilnie angielskiego, zaplanowała studia i w ogóle życie po drugiej stronie Europy.

– Pomogliśmy jej zorganizować wyjazd, napisać listy motywacyjne, sama zaciągnęła pożyczkę na studia. Podjęła też pracę w wegańskiej restauracji, my jej ewentualnie coś dorzucamy, ale nie stać nas, żeby ją tam utrzymać – wyjaśnia Justyna. Przyznaje też, że na początku było bardzo ciężko. I samej Zosi, bo została rzucona na głęboką wodę (może zbyt głęboką, ledwo co stuknęła jej osiemnastka, a już musiała ogarnąć całe swoje życie w obcym kraju), i jej rodzicom. – Ale nawet w najtrudniejszych momentach nie namawialiśmy jej, żeby zrezygnowała. Chociaż oczywiście wolałabym, żeby nie wyjeżdżała, trochę ze strachu o nią, jak to matka. Ale bardziej z tęsknoty, bo bardzo lubimy ze sobą przebywać.

Michała córka wyjechała półtora roku temu razem z chłopakiem. – Pracowała w Polsce, ale to były tak śmieszne pieniądze, że nie szło w ogóle się utrzymać – wspomina Michał. Miała posiedzieć w Szkocji kilkanaście miesięcy, odłożyć na studia, wrócić we wrześniu 2019 r. Została na kolejny rok, bo oszczędności nie uzbierało się tyle, żeby spokojnie skończyć wybrany kierunek – to po pierwsze. A po drugie: niespieszno jej do ojczyzny. – Jest bardzo zadowolona. Z czego? Ze wszystkiego. Z zarobków, atmosfery w pracy, z tego, jacy są ludzie – mówi Michał.

Przeprowadzkę na Wyspy Brytyjskie po prostu mu oznajmiła. Nie konsultowała się, bo też i Michał nigdy nie ingerował w jej decyzje. No, prawie. – Udało mi się tylko wybić jej z głowy dziennikarstwo, bo to ciężki zawód, rzadko przynosi satysfakcję, zapieprzać trzeba bez przerwy, ciągle pod presją, a szanse na wybicie się są równie wątpliwe co w balecie – śmieje się Michał. A na poważnie wyjaśnia: – Przykro mi nie było, sama sobą zarządza, a ja deklaruję, że jak będzie chciała, to jej pomogę, ile będę mógł.

Teresa córkę ma na miejscu, Wielkiej Brytanii oddała za to jedynego wnuka. – Już jak miał 19 lat, wyprowadził się od nas. Za dużo miał bab na głowie, bo jeszcze w domu miałyśmy suczkę – śmieje się. Na Wyspy wyjechał nie za chlebem, z wykształcenia jest programistą, na zarobki nie mógł narzekać. – U niego przesądziło co innego. Konkretnie polityka, razem ze swoją dziewczyną z autentycznym przerażeniem patrzyli na to, co się u nas w kraju dzieje – wyjaśnia Teresa. Jak na ścisły umysł przystało, jej wnuk zrobił najpierw rekonesans, wszystko sobie wyliczył, wybrał najkorzystniejszą ofertę mieszkania, pracy – i poleciał. – Teraz generalnie są zadowoleni, zarabiają tyle, że na wszystko wystarcza, nawet odkładają na mieszkanie. I jeszcze wciąż mnie pyta: „co babci potrzeba?".

Z moich rozmówców największy rodzinny exodus dotknął Lidię. Najpierw, prawie 15 lat temu, wyjechał jej starszy syn, zabrał ze sobą żonę (dzieci jeszcze wtedy nie mieli), po kilku latach dołączył do niego młodszy (też z żoną), a także trzech szwagrów z rodzinami. Co się jeden urządził, zaczął zapuszczać korzenie, to ściągał kolejnego. – Wyjechali ze względów finansowych. Tutaj pracowali i zarabiali tyle co na wynajem, żeby nie mieszkać ze mną, i na skromne życie. Nie mieli szansy, by odłożyć cokolwiek na własne mieszkanie, a w związku z tym i dzieci. A ja też nie mam takich zarobków, żeby dać im gwarancję, że będę pomagać – wyjaśnia Lidia.

Trafili w dziesiątkę. – To był dobry okres, w Anglii poszukiwano pracowników z Polski na kierowców taksówek, na warunkach można powiedzieć wręcz luksusowych: szkolenie było u nas na miejscu, tam z kolei gwarancja mieszkania na rok i opłacenia powrotu, gdyby nie zdał egzaminów. Ale zdał bez problemu, już wcześniej uczył się angielskiego, chodził na kursy, oglądał filmy – opowiada Lidia. I dodaje, że zwłaszcza u starszego syna „początki wcale nie były łatwe", chociażby ze względu na to, że pracę umysłową trzeba było zmienić na fizyczną, schować dumę do kieszeni: – Nawet nie tyle za lepsze pieniądze, co za jakiekolwiek perspektywy. Za nadzieję, że kiedyś będzie lepiej.

Iwona wyprawiała swojego jedynaka na Wyspy dwa razy. Najpierw pojechał, jak większość, za chlebem – ale też za miłością, jego przyszła żona wyemigrowała już wcześniej. – Skończył studia, zrobił staż, wyjechał, żeby spróbować innej rzeczywistości, móc się rozwijać – wyjaśnia Iwona. Wrócił na tarczy, na Wyspach pracował raczej dorywczo i fizycznie, plany podszkolenia się w zawodzie (chociażby jako wolontariusz po godzinach) spaliły na panewce. Ale w Polsce czekał na niego etat za 1500 zł i nic więcej, żadnych perspektyw, za to mnóstwo frustracji, bo jak to tak: tyle lat nauki, praktyk, staży, a finalnie ledwo idzie wiązać koniec z końcem? – Zdecydował, że nic go tu nie trzyma, więc spróbuje jeszcze raz, ale teraz w zawodzie. I tak się stało, wyjechał, znalazł dobrą pracę, zaczął zarabiać. A myśmy z mężem tutaj zostali – wzdycha.

Iwona przyznaje, że jej syn obawiał się wyjazdu. I że jeszcze bardziej obawiała się o niego ona sama. – Wiadomo, daleko od rodziny, przyjaciół, znajomych kątów. Ale jednocześnie traktowałam to jako coś naturalnego, świat się zmienił, nie ma już barier, dla młodych zwłaszcza językowych. Jeśli ma się jakiś cel, który służy temu, żeby się rozwijać, żeby było lepiej, to warto poświęcić różne inne rzeczy.

Żadnej presji

Lidia zapewnia, że obaj jej synowie już od dawna byli bardzo samodzielni. I że zawsze decydowali o sobie, ją stawiali właściwie przed tak zwanym faktem dokonanym. Co i jej było na rękę. – Ja jestem osobą, która potrzebuje spokoju i nie bardzo pasowałaby mi myśl, że mieliby mieszkać ze mną i liczyć na to, że cały czas będę im pomagać – śmieje się. Ale aż takiego efektu tej ich samodzielności się nie spodziewała.

Podobnie jak Teresa, której wnuk jako małe dziecko był zamknięty w sobie. Razem z córką więc zachęcały go: rozwijaj się, idź za swoimi zainteresowaniami, żeby żyło ci się jak najlepiej. – I co, tak go panie otworzyłyście, że wam wyjechał. Nie żal? – pytam. Teresa przyznaje: pewnie, że trochę żal. – Ale okazało się, że jak był tu, na miejscu, to rzadziej kontaktował się z nami niż teraz. Nieraz córka mówi: trzy dni nie rozmawialiśmy, mogę się z tobą założyć, że dziś zadzwoni. I faktycznie, zaraz jest telefon – śmieje się Teresa.

Jeszcze częściej z córką kontaktuje się Justyna, dzięki telefonom i internetowi na łączach są na bieżąco. – Dzwonimy do siebie zazwyczaj co drugi dzień, żeby pogadać dłużej, o jakichś drobiazgach piszemy właściwie cały czas. Zawsze jej mówię, że bardzo tęsknię i czekam, aż przyjedzie. Ale nie wywieram na nią presji – wyjaśnia. U Iwony jest podobnie, z synem rozmawia codziennie.

W przypadku Michała jest zupełnie inaczej. – My nie mamy do siebie takiego stosunku, że musimy się widzieć i gadać nie wiadomo ile, nie wisimy godzinami na telefonie. A jak córka przyjeżdża raz na kilka miesięcy, to wystarczy nam spotkać się na godzinę, dwie, trzy, coś razem zrobić, gdzieś razem pójść – wyjaśnia. Na co dzień komunikują się więc zależnie od potrzeby, „jak jest coś do załatwienia albo któreś po prostu ma ochotę porozmawiać". – Tylko wcześniej musimy się zgadać przez komunikator, czy można, bo i córka, i ja pracujemy w bardzo nieregularnych godzinach, trzeba się zapowiedzieć – śmieje się Michał.

Lidia też nie lubi „gadać o niczym". Woli raz na parę dni zebrać w pamięci wszystkie co ważniejsze wydarzenia, zadzwonić na dłużej, popatrzeć przez kamerkę na wnuki. – Jak widzą, że jestem dostępna na Facebooku, to są spokojni, bo wiedzą, że żyję – tłumaczy. – Ale gdy tylko znikam, od razu jest telefon, czy wszystko okej – dodaje.

Telefon i komputer to najważniejsze okno na życie dzieci, które zapuściły już korzenie w innym zakątku Europy. Bo koszty wyjazdów i nawet kilkudniowego pobytu w Londynie, gdzie studiuje i pracuje starsza córka Justyny, są obciążeniem dla domowego budżetu. – Ale zawsze rezerwujemy bilety wcześniej, jak jesteśmy u niej, staramy się gotować w domu. Na szczęście mieszka w centrum, więc raczej przemieszczamy się pieszo, odchodzą więc wydatki na przejazdy komunikacją, które są tam horrendalne – wylicza mama emigrantki.

Ze świętami też się kombinuje. O ile generalnie połączenia lotnicze są coraz tańsze, więc jak się upoluje promocję, to można polecieć tam i z powrotem nawet za kilkadziesiąt złotych, o tyle już w okresie Wielkanocy i Bożego Narodzenia ceny nomen omen szybują. Lidia się śmieje: – Staram się tak jechać, żeby taniej było. W czasie przerw wakacyjnych bilety są droższe, bo właśnie mnóstwo babć wyjeżdża.

Odkąd przeszła na emeryturę, do synów i wnuków lata równie często co wcześniej (to znaczy dwa–trzy razy w roku), lecz na dłużej. – Nie zawsze mogę, bo mam różne zobowiązania, wciąż jestem bardzo aktywna, biorę udział w różnych projektach artystycznych i kulturalnych. Z doświadczenia wiem, że najlepiej jechać na dwa tygodnie, bo już się człowiek zdąży nacieszyć dziećmi i wnukami, a jeszcze nie stęskni za swoim domem – mówi Lidia.

Wyjaśnia, że jej synowie mieszkają w małej miejscowości, właściwie na wsi. Co im bardzo odpowiada, jej już trochę mniej. – Wypoczywam tam, bo jest czyste powietrze, w okolicy w ogóle nie ma przemysłu, jest za to ocean, wiele ścieżek rowerowych i pieszych. Ale na dłuższą metę byłoby mi tak ciężko, bo uwielbiam miasto, jak wracam, to latam po całej Warszawie, żeby się nim nasycić.

Iwona z kolei przyznaje, że tęsknota za jedynym synem wciąż jej doskwiera, „serce to serce, człowiek zawsze przeżywa". – Tylko że cały czas mam świadomość, że to jest dorosły człowiek, który musi żyć po swojemu – mówi. W tym życiu jest jednak dużo miejsca na spotkania nie tylko wirtualne, ale i realne, w cztery oczy: jej syn przyjeżdża do Polski dwa razy w miesiącu, ona sama minimum raz w roku odwiedza go w Anglii: – Wie pani, człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja, a jak jest możliwość kontaktowania się, to łatwiej znieść rozłąkę.




Mogę tylko płakać po cichu

Zbliżający się wielkimi krokami brexit jest dzieciom Lidii, Iwony, Justyny i Michała, a Teresy wnukowi obojętny. – Córka się nie boi, jest pewna, że może zostać. Trzeba było ogarnąć jakieś dokumenty, ale sprawnie to załatwiła, bez problemu – wyjaśnia Michał. Pozostałe moje rozmówczynie mają podobne doświadczenia. Zwłaszcza Iwona i Lidia, których synowie już mają albo lada moment otrzymają brytyjskie obywatelstwo.

– Od początku był przekonany, że skoro już wyjeżdża, to tam zostanie, tylko na moment pojawiła się myśl, że może wróci – mówi pierwsza. – Załatwiają sobie papiery, są zdecydowani, że nie chcą tu wracać. A ja ich nie namawiam, bo wiem, że wnuki miałyby problemy w szkole, co najmniej rok nadganiania języka – dodaje druga. I jeszcze: – Od początku miałam świadomość, że jak wyjadą, to mogą już tam zostać. Że wsiąkną i zapuszczą korzenie.

– I co pani na to?

– Nic się nie odzywam, mogę tylko płakać po cichu. Ale nie będę im utrudniać, to jest ich życie, ich wybór. Czułabym ogromną odpowiedzialność, gdybym ich zmuszała do powrotu.

Teresy wnuk i jego dziewczyna, chociaż są w Londynie od raptem półtora roku, też mają pewność, że mogą zostać, pracować, zapuszczać korzenie. Choć to ostatnie nie jest jeszcze przesądzone. – On sam mówi: babciu, może do Francji pojadę? Albo jeszcze gdzieś indziej. Na pewno nie chcą wracać.

Podpisać pod tym mogłaby się córka Michała. I to zarówno ręką własną, jak i ojca. – Nie wróci tu na pewno, głównie z uwagi na sytuację polityczną – mówi. Jego zdaniem „Polska to nie jest kraj dla młodych, ambitnych ludzi". – Im się tutaj mówi: poczekaj, będziesz mieć 50 lat, to przyjdzie twoja kolej. Ale wtedy usłyszą: spieprzaj. Tu się nic nie zmieniło, bo ciągle rządzi moje pokolenie, 20-latki nie mają nic do powiedzenia. Dlatego zachęcałem ją, żeby uczyła się języków, żeby otworzyły się przed nią perspektywy. I ona to zrozumiała, sama nauczyła się świetnie angielskiego, żeby móc wyjechać pracować, mieszkać, żyć za granicą, żeby mieć jakieś horyzonty.

Podobnie sprawy się mają u Justyny. – Zosia nawiązała przyjaźnie z ludźmi ze studiów i pracy, ale nie wiem, czy tam zostanie. Wydaje mi się, że jak skończy studia, będzie chciała jeszcze gdzieś dalej pojechać. To nie ma nic wspólnego z brexitem, po prostu ciągnie ją w świat. Zawsze była raczej zamknięta, ale jak już wyszła z gniazdka, to zaczęła latać, bardzo wydoroślała – mówi. Zapowiada się ponadto, że w jej ślady pójdzie też młodsza córka. – Na razie jest w Polsce, zrobiła sobie rok przerwy po maturze, pracuje i chce iść na studia, ale na pewno nie tu. Być może zacznie w Polsce, ale tylko po to, żeby nabrać rozpędu, zanim wyjedzie za granicę.

To oczywistość także dla Iwony. – Tam jest inaczej, żeby nie powiedzieć lepiej – mówi.

– Co znaczy: inaczej? – dociekam.

– Normalnie – odpowiada najpierw, następnie wylicza: nie ma tylu problemów, żeby załatwić różne sprawy, nie ma kolejek w urzędach, rozbuchanej biurokracji. – No i jest większe zaufanie do człowieka, nie trzeba na każdym kroku udowadniać wszystkiego – dodaje. – Muszę też pani powiedzieć, co mi się bardzo podoba: że tam starsi ludzie nie zamykają się w domach, są w sklepach, ogrodach, kawiarniach. Nie znikają z ulicy, nie są zabiedzeni, smutni, szarzy tak jak u nas.

To nie wiek XIX

Skoro temat został wywołany, rozmawiamy o starości. Tej w bliższej lub dalszej perspektywie, ale wydaje się nieuchronnej, kiedy już sami sobie nie będą mogli poradzić. To rozmowa trudna, czysto teoretyczna, bo wszyscy jak jeden mąż zapewniają: staram się o tym nie myśleć. Tak stwierdza na przykład Iwona, zanim chwilę poduma i powie: – Dopóki będziemy sprawni, będziemy sobie radzić. A później? Myślę, że tak wychowaliśmy syna, że nie będzie udawał, że nas nie zna, jeżeli będziemy wymagali pomocy. Jak się poukłada, tak będzie. Ale ja z przyjemnością zamieszkałabym tam, podoba mi się zwłaszcza zielona Anglia.

Michał również nie ma najmniejszych obiekcji wobec ewentualnej przeprowadzki za granicę. – Starych drzew się nie przesadza? Ależ skąd, ja sam od kilku lat jestem takim drzewem ciągle w ruchu – śmieje się. Powoli rozgląda się za jakimś miejscem spokojnej starości, niekoniecznie domem opieki w Polsce, raczej za ciepłymi krajami. A jeśli zdrowie nie pozwoli? – Na pewno nie będę obciążał córki starym, zniedołężniałym tatusiem, bo to moim zdaniem najgorsze, co można dziecku zrobić – mówi konkretnie Michał.

– Ale nasze zdrowie na stare lata nie zawsze zależy od nas – zauważam.

– To sobie co najwyżej zapewnię dom opieki. I wtedy córka, jeśli będzie miała z czego, może zapewnić jakieś dofinansowanie. Wszystko – kwituje.

– A to nie powinno być tak, że skoro rodzice zapewniają dzieciom byt i wychowanie, to dzieci powinny na starość się odwdzięczyć, podać szklankę wody? – drążę.

– Nie. Dziecko było rodzajem inwestycji w XIX wieku, no, może do połowy XX, gdy jeszcze rodziny wielopokoleniowe żyły pod jednym dachem, a dzieci rzeczywiście musiały harować, odkąd odrosły od ziemi, żeby rodzina przetrwała. Ale w XXI wieku? Absolutnie nie. Co ja mam do zaoferowania swojej córce?

– Może na przykład system wartości?

– Dostała go w domu i już wzięła. Nauczyłem ją słuchać rocka, co sobie bardzo ceni (śmiech), czyta książki, interesuje się światem, a przede wszystkim nie jest głupia, umie samodzielnie myśleć. Nie oczekuję niczego w zamian.

Iwona jest tego samego zdania: – Rodziny wielopokoleniowe kiedyś się sprawdzały, bo wtedy świat wyglądał inaczej, inaczej ludzie żyli. Teraz się to zmieniło, każdy ma prawo żyć tak, jak chce, nie ma co obarczać się nawzajem swoimi zwyczajami czy dziwactwami.

Z perspektywą przeprowadzki liczy się Lidia. Póki da radę, będzie mieszkać sama, wyjazd do Wielkiej Brytanii to dla niej ostateczność. – Obaj synowie mają domki, z miejscem nie będzie problemu. Raczej to ja bym się źle czuła, bo nie znam języka, chociaż już zaczęłam się uczyć angielskiego. Ale nigdy nie osiągnę płynności w rozmowie. No i brakowałoby mi znajomych, koleżanek, z młodymi już nie mam tylu tematów do rozmów. Boję się, że za bardzo bym się tam nudziła – mówi Lidia. Teresa przekonuje jednak, że emigracyjny diabeł może nie być aż tak straszny, jak go malują. – Sama o to pytałam córkę, bo ona zakłada, że na emeryturze pojedzie do syna i mnie ze sobą zabierze. A ona mi wyjaśniła, że w Anglii jest mnóstwo polonijnych klubów, ludzie działają tam tak samo jak tu, nie trzeba będzie siedzieć w czterech ścianach. Tylko że to zależy od tego, czy będziemy jeszcze sprawne...

Lidia też już się nad tym zastanawiała. – Jeśli będę przykuta do łóżka, nie będę samodzielna, nic sobie nie kupię, nie posprzątam, to zostanie mi dom opieki.

– I co, powinni wtedy synowie, a przynajmniej jeden z nich wrócić?

– Moim zdaniem nie. Bo wtedy wszyscy byliby nieszczęśliwi. Oni, że nie mogą realizować swoich planów, i ja, że im przeszkadzam. Dla mnie to nie jest obowiązek, tylko poczucie, że się chce coś zrobić – stwierdza Lidia.

Iwona chętnie przeniosłaby się na Wyspy, ale pod warunkiem, że będzie sprawna fizycznie i będzie mogła dalej biegać po parkach i ogrodach. – Jeśli będę stara i zniedołężniała, to co mi będzie za różnica, czy będę w Polsce, czy w Anglii? Nie chciałabym, żeby syn wracał specjalnie z tego powodu, bo sam jeden człowiek niewiele jest w stanie zrobić. I co, miałby żyć z takim ciężarem fizycznym i psychicznym? Ja bym cierpiała, widząc, że nie może normalnie żyć. Dzieci nie wychowuje się dla siebie, tylko dla nich, żeby były szczęśliwe.

Justyna pożegnała starszą córkę cztery lata temu, gdy ta od razu po maturze wyjechała do Wielkiej Brytanii na studia. Zosia już od gimnazjum tęskniła za Londynem, choć jeszcze wtedy znała go tylko ze zdjęć, plakatów i filmów. Z mężem uszanowali to marzenie, na jedną z zagranicznych wycieczek rodzinnych udali się właśnie do Albionu. Gdzieś podskórnie czuli, że wyjdzie im to bokiem, bo Zosia faktycznie wsiąkła, uczyła się pilnie angielskiego, zaplanowała studia i w ogóle życie po drugiej stronie Europy.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich