W liceum urządzałem w łazience ciemnię, gdzie wywoływałem czarno-białe fotografie wykonywane archaicznymi lustrzankami. Aparat automatyczny uchodził wówczas za szczyt obciachu. Potem te tzw. małpy zostały zastąpione przez coraz to lepsze cyfrówki. Aż pojawiły się smartfony wyposażone w aparat. Początkowo na zrobionych nimi zdjęciach ledwo co było widać. Ale dziś producenci prześcigają się w montowaniu w telefonach obiektywów znanych firm optycznych i dodają świetne oprogramowanie.

O fenomenie masowego fotografowania ponad cztery dekady temu pisała już amerykańska filozof Susan Sonntag. Kiedyś podczas podróży trzymało się w ręku notatnik, opisując świat, niekiedy ołówkiem szkicując pejzaże, architekturę, detale. Dziś brak czasu na rysunki (a i któż umie rysować z natury?), nastrój chwili zapisujemy fotografią. Sonntag obserwowała obwieszonych aparatami turystów z Azji, dbających nie o to, by coś zobaczyć, ale o to, by przy danym obiekcie zrobić sobie zdjęcie. Przez cztery dekady technika poszła do przodu, ale zmieniło się tak niewiele.

Moja słabość do fotografowania nie byłaby może problemem, gdyby nie to, że co jakiś czas dzielę się zdjęciami w mediach społecznościowych. Na co dzień korzystam głównie z Twittera, bo tam tętni rytm życia politycznego. Ale z fotografią poszedłem gdzie indziej. Odkryłem na nowo Instagram. Wrzucam zdjęcie i rozpoczyna się ciekawa dyskusja. Nieznane mi osoby dzielą się uwagami na temat ujęcia, dyskutują, gdzie Warszawa wygląda ładniej itp. Zdjęcia wrzucam też na Facebooka. Zdecydowałem parę miesięcy temu, że tam na prywatnym profilu nie będę pisać prawie nic o polityce. Wśród setek znajomych są osoby o tak różnych poglądach, że szkoda czasu na politykę; bez niej utrzymuję kontakt z rówieśnikami z podstawówki, liceum, ze znajomymi ze studiów i różnych etapów pracy zawodowej. Dlatego komentarze do zdjęć bywają tam bardziej osobiste. Algorytmy po jakimś czasie nauczyły się, by nie wyświetlać mi politycznych newsów, bo ani ich nie lajkuję, ani nie szeruję, ani nie biorę udziału w długaśnych dysputach o wyższości Trzaskowskiego nad Dudą albo odwrotnie, o wyjątkowości Hołowni czy uroku Kosiniaka-Kamysza.

Jednak kilka dni temu złamałem swoje zasady. Gdy wracałem do domu, urzekł mnie widok z mostu Łazienkowskiego, dość szeroki kąt pozwolił uchwycić panoramę od Pałacu Kultury, przez Wisłę, Stadion Narodowy, aż po Saską Kępę. Później tradycyjnie Instagram, Facebook. Coś podkusiło mnie jednak, by zdjęcie z ironicznym podpisem („Dzięki Wiśle Warszawa potrafi być piękna") wrzucić też na Twittera. No i się zaczęło. Szybko się zorientowałem, że to był błąd, ale że tak poważny, dopiero po paru godzinach. Choć zdjęcie zdobyło kilkaset polubień (czy jest coś przyjemniejszego dla autora?), część użytkowników odebrała je jako polityczny manifest. Mój pejzażyk uznano za prowokację. No bo przecież skoro Wisła i Warszawa, to wiadomo – Trzaskowski. Gorącym sympatykom PiS rzeka natychmiast skojarzyła się z awarią oczyszczalni ścieków i zaczęła się zabawa z szambem. Dziękuję, postoję.

Nie miejmy złudzeń, to nie wina tego czy innego serwisu społecznościowego. To z nami jest coś nie tak, gdy wszystko kojarzy się nam z polityką. Poza nią też jest piękny świat. Wystarczy na moment wyłączyć media społecznościowe, by się o tym przekonać. Tylko gdzie potem wrzucić zdjęcia, które się wtedy zrobi?