Jak to było w Stanach ważne, zrozumieć może tylko ten, kto ten kraj odrobinę zna. Otóż przez pół wieku to właśnie rywalizacja z blokiem sowieckim wytyczała główne wątki amerykańskiej polityki, wojskowości i technologii. Amerykanie faktycznie drżeli przed konfrontacją z Sowietami. Szczytem realnego zagrożenia był kryzys w Zatoce Świń, ale Moskwa była głównym przeciwnikiem i punktem odniesienia już od końca II wojny światowej. Najpierw realny próg konfrontacji wyznaczały konflikty w Azji Wschodniej, potem wyścig w technologii nuklearnej, loty w kosmos, zderzenia w krajach postkolonialnych.
W jakiś sposób psychologię tej relacji oddaje kinematografia Zachodu sprzed 1989 roku pełna akcentów związanych z sowieckim zagrożeniem (czyż można sobie np. wyobrazić wczesne filmy z Bondem bez Sowietów?). I nagle, w 1980 roku, na spójnym wizerunku bloku sowieckiego rodzi się solidarnościowa rysa. Pojawia się grupa dzielnych ludzi z wąsatym Wałęsą na czele, która w pokojowy sposób sprzeciwia się wielkiemu szatanowi, za którego uznawano ZSRR. Co więcej, grupa bohaterów urasta do wielkiej społecznej siły i wygrywa prawo do swojego istnienia wbrew imperium. Ameryka wpada w entuzjazm. Dziennikarze szaleją. Na polskie wybrzeże ciągną światowe gwiazdy z Joan Baez czy Jane Fondą na czele. Jack Nicholson fotografuje się ze znaczkiem NSZZ Solidarność w klapie.
A potem, jak w najlepszej hollywoodzkiej produkcji, przychodzi katharsis. 13 grudnia Solidarność i Wałęsa zostają rozbici. Ameryka płacze i czeka na finał tej rzewnej historii, która znów – jak w łzawych amerykańskich dramatach – ma szczęśliwy koniec. Okrągły Stół i czerwcowe wybory to klasyczny narracyjny happy end. Rozbity związek odradza się jak Feniks z popiołów i przyczynia się do szybkiego rozpadu zbrodniczego bloku. Wałęsa jak Superman triumfuje zaś na gruzach rozpadającego się komunizmu.
Kilka miesięcy po tych wydarzeniach byłem po raz pierwszy w Ameryce w ramach programu sponsorowanego przez Departament Stanu dla byłych działaczy opozycji. Byliśmy fetowani jak historyczni zwycięzcy spod Waterloo. Trochę to nas żenowało, trochę dziwiło, ale przede wszystkim zaskoczyło. Nie byliśmy świadomi, skąd ten entuzjazm, zwłaszcza że ze strony amerykańskich Polonusów słyszało się raczej o Jackowie, polskich gettach i polish jokes. A może rodacy z USA przesadzają? Zadawaliśmy sobie to pytanie, przemieszczając się zgrabnie między stosami krewetek na kolejnych przyjęciach ku naszej czci. Zagadkę wyjaśnił dopiero, i to chwilę później, Jan Nowak-Jeziorański: „Ameryka to kraj kultu zwycięstwa. Sukcesu. Powodzenia. Jesteście tego symbolem, w przeciwieństwie do tych Polaków, którzy przybywali tu wcześniej jako wygnańcy. W poszukiwaniu pracy, chęci odmieniania swojego losu. Chwytali się nawet najcięższej pracy. Zarabiali grosze. Nie wolno im było mieszać się z WASP (biali anglosascy protestanci – red.), mieszkać w lepszych dzielnicach. Byli amerykańskim plebsem, tak jak wy jesteście bohaterami historii".
W istocie tak właśnie było. Polska jako symbol buntu przeciw systemowi. Polska jako nadzieja. Ale tak było przez chwilę. Polityczna koniunktura ma to do siebie, że szybko gaśnie. Ameryka szybko zapomniała o sukcesie Solidarności. Twarz Wałęsy zniknęła z jedynek „New York Timesa" i „Chicago Tribune". Wróciliśmy do normalności i ta normalność trwa przez ostatnich 30 lat. Amerykańskie media zajęły się innymi tematami. A my się trochę dziwimy, że nie jesteśmy w centrum uwagi.