„Prezydent Polski dzisiaj może być wybrany głosami ludźmi środowiska wiejskiego, emerytów i ludzi z podstawowym wykształceniem. To chyba trochę dziwne w tak pięknym i rozwijającym się kraju jak nasza Polska" – napisał na Twitterze Zbigniew Boniek. Prawa strona rzuciła się do boju. Szydzi z mieszkańców wsi, gorzej wykształconych! – wołano. Legendarny piłkarz usiłował się bronić, tłumacząc, że obiektywne dane z exit poll pokazywały, że największe poparcie Andrzej Duda uzyskał wśród osób w wieku 60+ i z podstawowym wykształceniem. Nie pomogło, rozpolitykowany duchowny sympatyzujący z dobrą zmianą orzekł, że Boniek napisał tweeta z pogardą. Trafiony, zatopiony.

Nie mam ochoty dołączać się ani do jednego, ani do drugiego chóru. Być może pan Boniek mógł swoją myśl sformułować delikatniej. Ale może i to by nie pomogło. W mediach społecznościowych jest bowiem tak, że czytelnicy doszukują się w informacji od razu ukrytych intencji. Nie ma więc szczególnego znaczenia, co ktoś naprawdę napisał. Ale jeśli czytelnicy jego wpisu uważają, że jest on przedstawicielem jakiejś grupy, to intencja jest jasna. Intencję dopisują sobie sami. Z pewnością więc Boniek chciał obrazić.

Uczciwie trzeba przyznać, że część tzw. elit ciężko pracowała na to, by takie skojarzenie było automatyczne. Maria Nurowska niedawno mówiła o „ordynarnych ryjach" Polaków głosujących na PiS i co jakiś czas któremuś celebrycie udziela się polityczne wzburzenie i opowiada o motłochu wybierającym prawicę. Istotnie, w wielu wypowiedziach komentujących wybory dostrzec można pogardę i nieukrywany klasizm. Problem w tym, że reakcja prawej strony jest płytka i niebezpieczna. Płytka, ponieważ uprawiany przez nią regularny oburzing jest całkiem bezrefleksyjny. Prawicowy świat coraz bardziej składa się z kolejnych burz w szklance wody, z kolejnych seansów oburzingu, staje się coraz bardziej reaktywny wobec rzeczywistości, a coraz mniej realizuje własną agendę. Znacznie łatwiej szukać wrogów naokoło, sarkać na gender, kulturowy marksizm, neobolszewizm itp., niż zbudować instytucje, które przetrwają dłużej niż jedną kadencję. Oburzing jest mechanizmem nieustannego pobudzania emocji, mobilizowania swoich zwolenników, ale niewiele wnosi w rozumienie przez nas świata.

I tu czai się drugie ryzyko. Oburzing tworzy bowiem prawicową wersję politycznej poprawności, w której do moralnego skandalu urasta już same mówienie o podziałach społecznych. Jeśli samo zwrócenie uwagi na to, że sympatie polityczne w Polsce są skorelowane z przynależnością do określonych grup demograficznych (już pojęcie „klasa społeczna" u części prawicy wywołuje spazm niechęci) jest oburzające. W efekcie tracimy zdolność rozumienia złożoności naszego społeczeństwa. W prawicowej narracji wolno mówić jedynie o złych elytach, liberalnych mieszkańcach metropolii, którzy uznali się za właścicieli Trzeciej Erpe, ale już samo wspomnienie o tym, że poparcie rządzącej prawicy jest szczególnie wysokie wśród klasy ludowej, wywołuje skandal.

Sprawa ma też i aspekt komiczny. Nowe elity dobrej zmiany, zamożni funkcjonariusze TVP czy na wskroś inteligenccy prawicowi publicyści w roli rzeczników gorzej wykształconych mieszkańców miasteczek i wsi to widok iście zabawny. Tym bardziej że gdy ten lud głosował na SLD i Aleksandra Kwaśniewskiego, prawicowi inteligenci znacznie mniej utożsamiali się z klasami niższymi. Ale to już zupełnie inna historia.