Facebook w ogniu politycznej krytyki. O czym nie powinieneś czytać w internecie

– Radykalna lewica ma pełną kontrolę nad Facebookiem, Instagramem, Twitterem i Google'em – grzmi prezydent Donald Trump. W tym samym czasie liberalne organizacje wzywają do bojkotowania Facebooka, bo ten ma być zbyt uległy Trumpowi i skrajnej prawicy. Media społecznościowe znalazły się w samym centrum politycznej bitwy o rząd dusz.

Publikacja: 31.07.2020 10:00

Facebook w ogniu politycznej krytyki. O czym nie powinieneś czytać w internecie

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek

Organizacja Sleeping Giants, która od listopada 2016 roku prowadzi akcję na rzecz wycofywania reklam z mediów uznawanych przez nią za skrajnie prawicowe, 17 czerwca na Twitterze wezwała wszystkie firmy do wycofania reklam z Facebooka w ramach akcji #StopHateForProfit (dosł. skończmy z zyskami z nienawiści). W jej ślady poszły inne organizacje zaangażowane w akcję – m.in. walcząca z antysemityzmem Liga Przeciw Zniesławieniu (ADL), Krajowe Stowarzyszenie na rzecz Popierania Ludności Kolorowej (NAACP), Common Sense Media, Color of Change, Mozilla, Free Press oraz reprezentujące Latynosów organizacje LULAC i NHMC.

Pomysłodawcy akcji zaapelowali do reklamodawców, by ci „wysłali Facebookowi wyraźny sygnał: zysk nigdy nie będzie wart tego, by promować nienawiść, fanatyzm, rasizm, antysemityzm i przemoc". „Po czyjej stronie opowiedzą się reklamodawcy?" – pytają organizatorzy akcji na swojej stronie internetowej.

Apel odniósł sukces – do 3 lipca do bojkotu przystąpiło ponad 800 firm, w tym tak potężne koncerny jak Coca-Cola, Unilever, Ford, Lego, Microsoft, Starbucks czy Dunkin Donuts. 26 czerwca, w przededniu rozpoczęcia akcji wycofywania reklam, akcje Facebooka spadły na giełdzie o 8,3 proc., co oznaczało obniżenie wartości rynkowej spółki o 56 mld dol. Sam Mark Zuckerberg, twórca serwisu, stracił tego dnia 7,2 mld dol. i spadł na czwarte miejsce na liście najbogatszych ludzi świata.

O pięć słów Trumpa za dużo

Pomysłodawcy akcji uderzyli w czuły punkt Facebooka – 99 proc. z szacowanych na 70 mld dol. rocznie przychodów spółki pochodzi z reklam. I choć – jak zauważają eksperci – najwięcej zysków z reklam Facebook czerpie od małych i średnich firm, które raczej nie biorą udziału w bojkocie, a rzeczywiste straty z tytułu miesięcznego bojkotu eksperci Bloomberga szacowali na początku lipca na 250 mln dol., to jednak szeroko opisywana przez media akcja #StopHateForProfit jest niewątpliwie problemem dla największego na świecie serwisu społecznościowego. Zwłaszcza że spełnienie wszystkich postulatów jej organizatorów mogłoby okazać się otwarciem puszki Pandory. – Facebook jest firmą, chce zarabiać, a nie będzie zarabiać tyle, ile dotychczas, gdy będzie prezentował poglądy tylko jednej ze stron politycznego sporu – zauważa dr Jakub Kuś, psycholog nowych technologii z Uniwersytetu SWPS.

Problem rozpowszechniania za pośrednictwem Facebooka fake newsów, tekstów promujących teorie spiskowe, a także istnienie w serwisie profili i grup głoszących radykalne poglądy nie jest nowy. Dlaczego więc do bojkotu doszło akurat latem 2020 roku?

Wszystko zaczęło się od wpisu Donalda Trumpa umieszczonego zarówno na Facebooku, jak i na Twitterze, oraz Instagramie. Prezydent USA w bardzo ostrych słowach komentował zamieszki, do jakich dochodziło w drugiej połowie maja w całych Stanach Zjednoczonych, gdy George Floyd, 46-letni Afroamerykanin, zmarł po tym, jak policjant przez osiem minut podduszał go kolanem. 29 maja Trump napisał m.in.: „te zbiry (agresywni uczestnicy demonstracji – red.) hańbią pamięć George'a Floyda, nie pozwolę, aby tak się działo. Właśnie rozmawiałem z gubernatorem Timem Waltzem (gubernator Minnesoty – red.) i powiedziałem mu, że armia jest z nim. W razie jakichkolwiek kłopotów przejmiemy kontrolę, ale kiedy zacznie się grabież, padną strzały". I właśnie ostatnie pięć słów tego wpisu (w oryginale: „when the looting starts, the shooting starts") wywołało lawinę zdarzeń, która w efekcie doprowadziła nas do punktu, w którym Coca-Cola nie chce reklamować się na Facebooku.

Słowa Trumpa mogłyby być potraktowane jako ostrzeżenie przed łamaniem prawa przez demonstrantów, gdyby nie cały kontekst protestów. Te były wielką demonstracją sprzeciwu wobec „białej Ameryki" gnębiącej Afroamerykanów i Latynosów. A Trump był symbolem tej pierwszej – kiedy zagroził strzelaniem do protestujących przedstawicieli mniejszości rasowych, zostało to potraktowane jako prowokacja i dolanie całej cysterny benzyny do i tak szalejącego w kraju pożaru.

Twitter, ulubiony serwis społecznościowy Trumpa, używany przez niego wręcz nałogowo (5 czerwca tego roku Trump miał napisać bądź podać dalej aż 200 tweetów, bijąc swój rekord z 23 stycznia, gdy napisał i podał dalej „zaledwie" 142 wpisy), po naradzie ścisłego kierownictwa zdecydował się wpis Trumpa poprzedzić adnotacją, że „narusza on reguły Twittera dotyczące pochwały przemocy". Jednocześnie kierownictwo uznało, że „może być w interesie publicznym to, aby wpis pozostał dostępny". Rozwiązanie mogło wydawać się kompromisowe, ale Trump nie przyjął go najlepiej i odpowiedział wydaniem rozporządzenia, którego celem miałoby być nałożenie na serwisy społecznościowe takiej samej odpowiedzialności za publikowane treści, jaka spoczywa na tradycyjnych mediach.

Facebook zachował się inaczej. Mimo że firma Marka Zuckerberga miała skontaktować się z Białym Domem i przekazać informację, że wpis ma charakter podburzający, to jednak dyrektor generalny serwisu po kilku godzinach konsultacji z pracownikami firmy uznał, że wpis nie narusza regulaminu Facebooka. Zuckerberg stwierdził, że wpis zawiera wezwanie do „użycia siły przez państwo", co nie stanowi naruszenia reguł. Później tłumaczył, że w odróżnieniu od Twittera jego serwis w żaden sposób nie oznaczył wpisu, bo gdyby naruszył on regulamin, zostałby po prostu usunięty; a skoro go nie naruszył – nie było podstaw, aby oznaczać go w jakikolwiek sposób.

Później Zuckerberg miał odbyć z prezydentem rozmowę telefoniczną, w czasie której – jak streszczał ją na spotkaniu z pracownikami – powiedział mu, że „uważa jego wpis za podżegający i szkodliwy". Jednak ujawnienie, że taka rozmowa miała miejsce, raczej nie pomogło ostudzić nastrojów – krytycy Facebooka uznali, że Zuckerberg, pragmatycznie, nie chce sobie psuć relacji z Białym Domem.

Intencje dobre czy polityczne?

Wiemy, co zrobił Facebook. Pozwolił na podżeganie do przemocy przeciwko demonstrantom walczącym o sprawiedliwość rasową w Ameryce w imieniu George'a Floyda" – piszą na stronie poświęconej akcji #StopHateForProfit jej pomysłodawcy. Przedstawiają też dziesięć kroków, jakie powinien podjąć Facebook, by dowieść, że naprawdę chce walczyć z mową nienawiści, rasizmem czy ideologią białej supremacji. Co ważne – owe dziesięć kroków, co przyznają sami organizatorzy akcji, to dopiero początek drogi, jaką musi przejść serwis, aby spełnić oczekiwania organizacji stojących za całą inicjatywą.

Wśród postulatów jest m.in. usunięcie wszystkich profili, a także prywatnych grup skupionych na tematyce białej supremacji, bojówek, antysemityzmu, agresywnych teorii spiskowych, zaprzeczaniu Holokaustowi, dezinformacji na temat szczepionek i zmian klimatycznych. Ponadto Facebook miałby przestać „rekomendować grupy lub treści związane z nienawiścią, dezinformacją i teoriami spiskowymi" oraz skończyć z traktowaniem w szczególny sposób materiałów o charakterze reklam politycznych, w które dotąd Facebook nie ingerował. Jeżeli reklama wyborcza miałaby zawierać treść uznaną za dezinformację, Facebook miałby przestać ją promować, czy wręcz usunąć.

– Celem akcji #StopHateForProfit jest powstrzymanie rozprzestrzeniania się materiałów białych supremacjonistów i ich organizowania się na największej platformie medialnej świata. Nie chodzi o polityczną walkę między lewicą a prawicą, ale moralną walkę między tym, co dobre, i tym, co złe – mówi „Plusowi Minusowi" Timothy Karr z organizacji Free Press.

Na pierwszy rzut oka postulaty te być może nie budzą wielkich kontrowersji, ale gdyby przyjrzeć im się bliżej, nie sposób nie zauważyć, że – w przededniu rozpoczęcia kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych – są wymierzone w zasadzie wyłącznie w jedną stronę sceny politycznej. Tak się bowiem składa, że wszystkie organizacje stojące za akcją bojkotu Facebooka to organizacje o charakterze liberalnym, co w USA oznacza lewicowość i sympatyzowanie z Partią Demokratyczną. A Jim Steyer, prawnik i założyciel organizacji Common Sense Media, jednego z organizatorów bojkotu, przyznaje, że on i jego brat, miliarder Tom Steyer znają dobrze jedną z liderek Partii Demokratycznej, spikerkę Izby Reprezentantów Nancy Pelosi oraz osoby z jej otoczenia. Co ciekawe, Pelosi 16 czerwca, w przeddzień pojawienia się apelu o bojkot Facebooka, na spotkaniu poświęconym dezinformacji na temat Covid-19 zwracała uwagę, że firmy wykupujące reklamy w mediach społecznościowych dysponują dzięki temu potężną siłą nacisku na te media.

Swoich afiliacji politycznych organizacje stojące za akcją #StopHateForProfit nie kryją zresztą nawet w samym apelu do reklamodawców. Na stronie akcji czytamy bowiem, że jej organizatorów oburza uznawanie przez Facebooka serwisu Breitbart News za „zaufane źródło informacji", a serwisu The Daily Caller za „sprawdzający fakty", bo „oba w przeszłości współpracowały ze znanymi białymi nacjonalistami". Oba też – czego już jednak na stronie akcji nie przeczytamy – zdecydowanie wspierają Trumpa i Partię Republikańską.

– Facebook to już dla większości osób nie jest portal społecznościowy. To brama do internetu, przez którą ludzie wchodzą i są kierowani dalej. Pytanie, czy mają być od razu kierowani w prawo lub w lewo – zauważa dr Kuś.

Ten straszny 2016 rok

Obawy amerykańskich liberałów związane z wpływem Facebooka na polityczny układ sił w kraju mają swoje korzenie w 2016 roku. Dziś już mało kto pamięta, że w 2008 roku źródłem sukcesu Baracka Obamy było m.in. odważne skorzystanie z raczkujących dopiero mediów społecznościowych. W tamtym czasie służyły one jednak głównie do skrócenia dystansu między politykiem a wyborcami (zwłaszcza młodszymi) i do bardziej bezpośrednich kontaktów z nimi.

Wszyscy natomiast pamiętają, że w 2016 roku jedną z przyczyn nieoczekiwanego zwycięstwa Donalda Trumpa były media społecznościowe wykorzystane w zupełnie inny sposób niż osiem lat wcześniej. Owszem, Trump również korzysta z Twittera, aby skrócić dystans między sobą a wyborcami i ominąć nielubiane przez siebie liberalne media. Ale w czasie kampanii w 2016 roku nie to było najważniejsze. Znacznie większe znaczenie miało zalanie Facebooka przez tzw. fake newsy (informacje celowo wprowadzające odbiorcę w błąd), które – w żaden sposób nieoznaczone – dawały mu przewagę w wojnie informacyjnej.

Raport speckomisji Roberta Muellera wykazał, że za częścią tej niespotykanej dotąd operacji dezinformacyjnej w internecie stali Rosjanie i ich słynna farma trolli, ale wiele owych informacji powstawało też ze zwykłej chęci zysku. W dalekiej Macedonii dziesiątki osób zaczęły tworzyć strony, które zawierały oszczędnie gospodarujące prawdą teksty o Trumpie – i zarabiały na reklamach w związku z dużą liczbą odsłon generowanych przez takie wpisy, których źródłem był właśnie Facebook. Algorytm serwisu premiował bowiem wówczas przede wszystkim popularność wpisu i to, ile reakcji (polubień, komentarzy etc.) wywoływał. W efekcie niestworzone historie o Trumpie pojawiały się przed oczyma użytkowników znacznie częściej niż np. analizy „Washington Post" czy CNN. Więcej osób dowiedziało się, że Trump został poparty przez papieża (co oczywiście nie było prawdą) niż o tajemnicach jego oświadczeń majątkowych i że Trump mógł przez 18 lat legalnie nie płacić podatków, co w przededniu wyborów ujawnił „New York Times". W dobie Facebooka tradycyjne media, od dekad kształtujące opinię w kraju, przegrały z nastolatkami z Macedonii.

Warto jednak zauważyć, że od owego 2016 roku wiele się w świecie mediów społecznościowych zmieniło. Przede wszystkim – Facebook zmienił algorytmy decydujące o tym, jakie treści są oferowane użytkownikom. Po pierwsze – oddzielił ziarna od plew, uprzywilejowując „zaufane źródła informacji" (czyli – w dużej mierze – tradycyjne media). Po drugie – zaczął eliminować z serwisu profile rozpowszechniające fake newsy, a w czasie pandemii koronawirusa osobom, które na takie informacje w jakiś sposób zareagowały przed ich usunięciem, zaczął wyświetlać wiarygodne informacje na temat pandemii, dementujące to, co zdążyły wcześniej przeczytać.

W kwestii koronawirusa Facebook, podobnie jak Twitter, zaczął zachowywać się do tego stopnia pryncypialnie, że ofiarą walki z dezinformacją padł w obu tych serwisach prezydent Brazylii Jair Bolsonaro, który umieścił w mediach społecznościowych nagranie swojej rozmowy ze sprzedawcą na targu w Brasílii. Rozmówca ten, ku aprobacie głowy państwa, mówił, że trzeba pracować, choć ludzie umierają, co jednak „zależy od Boga". Bolsonaro zgadzał się z nim, wypowiadając się przeciw wprowadzanemu przez władze stanowe reżimowi kwarantanny jako szkodliwemu i potencjalnie groźniejszemu od samego koronawirusa z racji skutków kwarantanny dla gospodarki. Facebook i Twitter uznały całe nagranie za sprzeczne ze swoimi regulaminami i je usunęły – rzecz przed 2016 rokiem zapewne nie do pomyślenia, wszak mówimy o wpisie głowy potężnego państwa.

Serwis Zuckerberga uderzył też w strony internetowe, które były popularne tylko dlatego, że wysoko pozycjonowały się właśnie na Facebooku – w rodzaju serwisów z fake newsami tworzonych przez wspomnianych wcześniej Macedończyków – wprowadzając do swojego algorytmu mechanizm tzw. click-gap. Jego istotą jest sprawdzanie, czy dana strona internetowa nie ma nieproporcjonalnie dużego ruchu dzięki Facebookowi. Jeśli okaże się, że – mimo dużej popularności – np. 90 proc. ruchu na niej pochodzi właśnie z samego Facebooka, wówczas automatycznie traci ona dobrą ekspozycję w tym serwisie. To z kolei od razu przekłada się na liczbę odsłon generowaną przez taką stronę, więc jej ekspozycja na Facebooku obniża się jeszcze bardziej. Zapewne w czasie tegorocznej kampanii wyborczej w USA zakładanie stron z fake newsami nie będzie tak dochodowym biznesem jak w 2016 roku.

– Facebook się zmienia na kilku płaszczyznach. Jest na nim dużo więcej transparentności, jeśli chodzi o źródła materiałów. Posty polityczne są oznaczane. Od niedawna istnieje możliwość wyłączania reklam politycznych – wylicza Bartosz Pawłowski ze Stowarzyszenia Demagog, pierwszej w Polsce organizacji zajmującej się tzw. fact-checkingiem. Jak dodaje, według ostatnich deklaracji przedstawiciela serwisu na Europę Środkowo-Wschodnią obecnie usuwać ma już 90 proc. mowy nienawiści.

Krzyżowy ogień zarzutów

Zmiany te nie zadowoliły – jak się wydaje – absolutnie nikogo. W ostatnich latach Facebook został poddany dwóm audytom. Jeden dotyczył tego, czy serwis nie jest zbyt nieprzychylny konserwatystom, a drugi – czy wystarczająco zdecydowanie walczy z prawicową mową nienawiści.

W sierpniu 2019 roku ukazały się wyniki trwającego rok, niezależnego postępowania mającego odpowiedzieć na pytanie, czy rzeczywiście jest kontrolowany przez „skrajną lewicę", co zarzuca mu m.in. Donald Trump. Przeprowadzona przez byłego senatora Partii Republikańskiej Jona Kyla i firmę prawniczą Covington and Burling analiza wykazała, że choć „Facebook poczynił pewien postęp w eliminowaniu antykonserwatywnej stronniczości, to jednak firma ma wciąż wiele do zrobienia". Audyt został przeprowadzony na żądanie Facebooka w odpowiedzi na powracające oskarżenia, że portal jest przechylony w stronę amerykańskiej lewicy.

Autorzy audytu twierdzili, że działania serwisu wymierzone w walkę z dezinformacją „uciszyły część konserwatywnych głosów", a oznaczanie dezinformacji było prowadzone z lewicowej perspektywy. Ponadto audytorzy zarzucali Facebookowi, że jego regulaminy utrudniały prowadzenie kampanii organizacjom pro-life. A to jeszcze nie wszystko – stwierdzili też, że algorytm serwisu po macoszemu traktuje materiały pochodzące ze stron o charakterze konserwatywnym. „Wciąż jest dużo do zrobienia, aby usatysfakcjonować zaniepokojonych konserwatystów" – czytamy w konkluzji raportu.

Z kolei drugi audyt – przeprowadzony z zupełnie innej perspektywy, którego wyniki ukazały się w lipcu – wskazuje, że Facebook wciąż „przedkłada prawo do wolności wyrażania opinii ponad dbanie o to, by nie były one dyskryminujące". Przeprowadzające audyt prawniczki Laura W. Murphy i Megan Carace twierdzą też, że w firmie „brakuje odpowiednich struktur zajmujących się prawami obywatelskimi". Audytorki zarzucają również Facebookowi, że ten nie ingerował w trzy wpisy Trumpa z maja, które uznały one za mowę nienawiści (chodzi m.in. o wspomniany wcześniej wpis o strzelaniu do plądrujących uczestników protestu).

„Facebook wybrał politykę, która naraża nasze wybory na wpływ prezydenta i innych osób gotowych używać dezinformacji" – piszą autorki raportu. Czytamy w nim też, że serwis robi zbyt mało, by usuwać materiały o charakterze ekstremistycznym, a także zawierające poglądy supremacjonistów rasowych. Ponadto jego algorytmy nadal mają wpychać użytkowników do samoumacniających się „komór echa", czyli prezentują im treści zgodne z ich poglądami, bazując na tym, na jakie treści wcześniej reagowali pozytywnie. A to tylko pogłębia polaryzację.

– Facebook różnicuje reguły wypowiadania się na swojej platformie. Zasady, które pozwalają na więcej, dotyczą potężnych ludzi, takich jak Trump, a inne, bardziej restrykcyjne, dotyczą reszty z nas. Zuckerberg wprowadził te reguły, aby pozwolić administracji Trumpa siać dezinformację i nienawiść. Prawda jest taka, że Trump i Zuckerberg zdecydowali się pomóc sobie nawzajem w dalszym skonsolidowaniu ich politycznej i finansowej potęgi. To wzajemna zależność, która jest korzystna dla nich, ale która stwarza ryzyko dla demokratycznych wolności wszystkich innych – przekonuje z kolei Timothy Karr w rozmowie z „Plusem Minusem".

Kto więc rządzi Facebookiem – „skrajna lewica" czy „biali nacjonaliści"? Odpowiedź możemy znaleźć w raporcie z połowy 2019 roku przygotowanym przez organizację non profit Media Matters for America. W ramach badania organizacja ta przez 37 tygodni obserwowała 395 profili zarówno o charakterze konserwatywnym, jak i liberalnym, oraz profili niepolitycznych. Co się okazało? Te o charakterze konserwatywnym tygodniowo notowały średnio 372 tys. interakcji (polubień, komentarzy, udostępnień), a profile o charakterze lewicowym – 369 tys. Jedne i drugie zdecydowanie wygrywały z profilami niepolitycznymi, które notowały średnio 283 tys. interakcji tygodniowo.

– Algorytmy nie są polityczne, a problemem wydaje się to, że każda strona sporu chciałaby osiągnąć dominującą pozycję na Facebooku – mówi o krzyżowym ogniu zarzutów o upolitycznienie FB Bartosz Pawłowski ze Stowarzyszenia Demagog. Jak dodaje, w polityce chodzi o zdominowanie dyskursu, tymczasem na Facebooku jest to zdecydowanie trudniejsze niż w mediach tradycyjnych, które mają swoje sympatie i antypatie polityczne, linię redakcyjną etc. – A niemożność zdominowania dyskursu na Facebooku prowadzi do frustracji – ocenia Pawłowski. Zwraca przy tym uwagę, że jednym z założeń FB jest jego „egalitarność na poziomie osobistym". Innymi słowy: niemal każdy znajduje tu przestrzeń do głoszenia własnych opinii i krąg osób, które je podzielają.

– Facebook nie ma własnych poglądów. Przypomina raczej wielki cyfrowy megafon, przez który ten, kto zapłaci, może rozpowszechniać swoje treści – mówi z kolei dr Kuś. Badacz z Uniwersytetu SWPS ostrzega przy tym, że usunięcie pewnych poglądów poza nawias Facebooka tylko umocniłoby zjawisko tzw. baniek informacyjnych, czyli obracania się internautów jedynie w kręgu opinii, które są im bliskie. – Grupa wypchnięta poczuje się prześladowana przez system – dodaje.

Koniec końców w naciskach na Facebooka nie chodzi o zobiektywizowanie przekazu w serwisie, lecz o pewną formę przemocy symbolicznej – narzucenie narracji swojego obozu politycznego. Temu zaś sprzeciwia się Mark Zuckerberg, który mówi, że „Facebook nie jest arbitrem prawdy". Robi to oczywiście zapewne głównie z przyczyn biznesowych, wszak im szerszy charakter ma jego serwis, tym więcej przyciąga użytkowników, co przekłada się na wpływy z reklam, które czynią z Zuckerberga jednego z najbogatszych ludzi świata. Tym niemniej podejście to – jak się wydaje – prowadzi do względnej równowagi, na którą wskazują badania Media Matters for America.

– W moim osobistym przekonaniu lepiej, jeśli obie strony mogą się wypowiedzieć – podsumowuje dr Kuś. Jak dodaje, ważniejsze od eliminowania pewnych treści byłoby wzmocnienie mechanizmów tzw. fact-checkingu. – Od sporu ideologicznego ważniejsze jest to, czy polityk kłamie, czy nie kłamie. Jeśli opiera się na prawdziwych danych, możemy się z nim nie zgadzać, ale nie powinniśmy zakazywać mu mówić – dodaje.

Ostrzeżenie z Azji

Sygnałem ostrzegawczym dla tych, którzy chcieliby, aby Facebook mocniej ingerował w treści niż obecnie, powinien być szereg ustaw wymierzonych w rozpowszechnianie fake newsów przyjętych w krajach Azji Południowo-Wschodniej: przepisy w Singapurze i Malezji, utworzenie specjalnego centrum ds. zwalczania fake newsów w Tajlandii czy też prowadzona przez Wietnam walka z fake newsami w internecie. W każdym z tych przypadków za szlachetnymi intencjami szła praktyka, która według organizacji broniących praw człowieka zmierza do uciszenia przeciwników i krytyków tamtejszych rządów.

Na mocy prawa obowiązującego w Singapurze rząd ma prawo wskazywać Facebookowi, które materiały mają być oznaczone jako fałszywe – i Facebook jest zmuszony tak je oznaczać. Pierwszym materiałem oznaczonym w ten sposób był oczywiście krytyczny wobec władzy materiał opublikowany przez antyrządowy serwis States Times Review, dotyczący oszustw wyborczych. Amnesty International, oceniając przepisy, na podstawie których było to możliwe, alarmowało, że rząd „uzyskał niekontrolowaną władzę pozwalającą na kontrolowanie internetowych opinii, których nie aprobuje". Z kolei po przyjęciu analogicznego prawa przez Malezję lokalny przedstawiciel HRW alarmował, że jest ono „podzwonnym dla wolności prasy w Malezji". Podobne zastrzeżenia pojawiły się po powstaniu centrum zajmującego się fake newsami w Tajlandii. Jak więc widać, dążenie do reglamentowania treści na Facebooku potrafi być narzędziem równie niebezpiecznym, jak bezkrytyczne promowanie treści przed wyborami w USA w 2016 roku.

Czy akcja #StopHateForProfit zmieni Facebooka tak, jak chcieliby jej inicjatorzy? – Odbędzie się kilka spotkań, zawarty zostanie kompromis, ale wszystkie postulaty na pewno nie zostaną spełnione – twierdzi Bartosz Pawłowski. Bo choć akcja jest bardzo medialna, to jednak, jak ocenia ekspert, firmy w końcu wrócą na Facebooka. Nie dlatego, że ten ustąpi liberalnym organizacjom, ale dlatego, że FB to 2,3 mld konsumentów, których – jak podkreśla Pawłowski – Facebook, jak żaden inny serwis na świecie, potrafi profilować, kierując reklamy właśnie do tego odbiorcy, do którego reklamodawca chce dotrzeć. Jest to zarazem swoistego rodzaju zabezpieczenie przed odchyleniem się serwisu zbyt mocno w jedną ze stron politycznego sporu – Facebook chce być otwarty dla wszystkich, bo to się po prostu opłaca. Mało idealistyczne? Tak, ale z punktu widzenia pluralizmu – skuteczne.

Organizacja Sleeping Giants, która od listopada 2016 roku prowadzi akcję na rzecz wycofywania reklam z mediów uznawanych przez nią za skrajnie prawicowe, 17 czerwca na Twitterze wezwała wszystkie firmy do wycofania reklam z Facebooka w ramach akcji #StopHateForProfit (dosł. skończmy z zyskami z nienawiści). W jej ślady poszły inne organizacje zaangażowane w akcję – m.in. walcząca z antysemityzmem Liga Przeciw Zniesławieniu (ADL), Krajowe Stowarzyszenie na rzecz Popierania Ludności Kolorowej (NAACP), Common Sense Media, Color of Change, Mozilla, Free Press oraz reprezentujące Latynosów organizacje LULAC i NHMC.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich