Kto wprowadził bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast? SLD. I po nich straciliśmy władzę w samorządach w 2002 roku.
Zrobiliście to pod presją opinii publicznej.
PiS nie przejmuje się presją opinii publicznej i my też nie powinniśmy się byli przejmować. Ale niektórzy uważali, że trzeba coraz bardziej demokratyzować samorządy. Efekt tej demokratyzacji dobrze znamy – niektórzy włodarze sprawują urząd kilkanaście lat. Dopiero PiS wprowadziło kadencyjność wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, bo zauważyło, że to nie jest dobre rozwiązanie. Gdybyśmy wtedy nie wprowadzili tych wyborów, to ugruntowalibyśmy naszą władzę w miastach i gminach. Bo w pierwszej turze wyborów bezpośrednich wygrywaliśmy w większości samorządów, a w drugiej turze masowo przegrywaliśmy. Wielu cennych działaczy samorządowych straciło wówczas swoją pozycję, a SLD się znacznie osłabił. Później z kadencji na kadencję było coraz gorzej.
Dlaczego?
Wymyślano nowe szyldy, które dezorientowały wyborców. Brakowało nam przywódcy, który mógł nas pociągnąć. Młodzi liderzy Wojtek Olejniczak i Grzegorz Napieralski zupełnie się nie sprawdzili. Wymyślono więc, że Leszek Miller uratuje SLD, ale nie był to ten sam Miller co w latach 90. – brakowało mu już charyzmy i zdecydowania.
A dlaczego lewica tak kiepsko wypadła w tegorocznych wyborach prezydenckich?
Robert Biedroń był po prostu złym kandydatem. Ostrzegałem przed wyborami prezydenckimi, że tak będzie. Wynik wyborczy potwierdził moją opinię. Jeżeli jeden z liderów lewicy osiąga wynik dramatycznie gorszy od wyniku całej formacji z wyborów parlamentarnych 2019 roku, to oznacza, że nie jest politykiem, na którego można stawiać. Lider powinien wnieść wartość dodaną, czyli mieć lepszy wynik niż formacja. A tak się nie stało. Wielu ludzi lewicy po prostu na niego nie zagłosowało.
To jest kolejna wpadka lewicy z kandydatem na prezydenta. Pięć lat temu kandydatką na prezydenta została Magdalena Ogórek. Jej wynik też był bardzo skromny.
To prawda. Tej kandydaturze też byłem przeciwny, choć Magdalena Ogórek to sympatyczna pani. Znam ją osobiście, bo pracowała w Klubie SLD, którego byłem sekretarzem. Była bardzo pożyteczna, doradzała nam w kwestiach światopoglądowych, ponieważ jest w tych sprawach specjalistką. Ale to nie znaczy, że miała kwalifikacje na urząd prezydencki. Na dodatek nie wytrzymała psychicznie presji kampanii, bo miesiąc przed wyborami chciała rezygnować z kandydowania. To byłby prawdziwy dramat dla naszej formacji. Zrobiliśmy wszystko, żeby nie zrezygnowała, ale na ostatniej prostej przed wyborami nie wykazywała żadnej aktywności kampanijnej. Na dobrą sprawę wydaliśmy duże pieniądze, żeby wykreować gwiazdę dzisiejszych mediów publicznych.
Podobno to SLD zastanawiał się, czy nie wycofać rekomendacji pani Ogórek?
To też prawda. Był taki moment, że kierownictwo też nie wytrzymywało fochów kandydatki. Tak czy inaczej pod koniec kampanii nie było już walki o głosy, tylko gra na czas. Uważam, że w 2015 i w 2020 roku w wyścigu prezydenckim powinni byli wystartować liderzy SLD, czyli pięć lat temu Leszek Miller, a w tym roku Włodzimierz Czarzasty. Można mieć do Leszka Millera różne pretensje, ale na pewno zebrałby więcej głosów niż Magdalena. Nie wiem, dlaczego nie chciał tego zrobić. Natomiast Czarzasty po prostu poszedł na łatwiznę, wypychając Roberta Biedronia do walki o prezydenturę. Mam o to do niego pretensje. Dla mnie Czarzasty nie jest prawdziwym liderem, który może porwać tłumy. Takiego właśnie teraz potrzebuje lewica.
Dlatego, że nie wystartował w wyborach prezydenckich?
Nie tylko. Również dlatego, że wielokrotnie startował do Sejmu i nigdy się nie dostał. Dlatego w ostatnich wyborach wystartował w Sosnowcu, gdzie każdy z SLD, kto stałby na czele listy, zdobyłby mandat.
Ze względu na pamięć mieszkańców o Edwardzie Gierku?
Oczywiście. W tym regionie zawsze uzyskiwaliśmy najlepsze wyniki w Polsce. Dlatego Czarzasty tutaj wpisał się na listę, choć nie pochodzi z tego regionu. Powinien otwierać listę w Warszawie, żeby potwierdzić swoje przywództwo, ale chciał mieć pewność, że zdobędzie mandat i zostanie wicemarszałkiem Sejmu, bo taka była umowa z liderami Wiosny i partii Razem. Gdy to osiągnął, osiadł na laurach. Jest superusatysfakcjonowany i nie zamierzał burzyć sobie błogiego spokoju kandydowaniem w wyborach prezydenckich. Szkoda tylko, że w tej sytuacji nie postawiliśmy na Adriana Zandberga, szefa partii Razem. Byłby dużo lepszym kandydatem niż Biedroń. Zbudował od zera nową partią i to złożoną głównie z młodych ludzi, poza tym ma charyzmę i jest prawdziwym człowiekiem lewicy. Niestety, trochę zniknął z powodu tej – nie wiem, czy prawdziwej – historii związanej z pensjami, jakie sobie wypłacał zarząd Razem z dotacji budżetowej.
Jednak Robert Biedroń zadeklarował połączenie Wiosny z SLD w jedną partię, a Adrian Zandberg nie, zatem znajduje się trochę na uboczu nowej lewicy.
Wiosna to nie jest żadna nowa formacja. Są w niej ludzie, którzy głównie pouciekali z SLD jak szczury z tonącego okrętu i jeszcze dostali za to premię, bo w pierwszej trójce na liście w każdym okręgu musiała być osoba z Wiosny. Z tego nie było żadnej wartości dodanej. A jeżeli chodzi o to połączenie, zastanawiam się, czy to ma sens. Chowamy szyld SLD, który ma swoją wartość, i zastępujemy nowym, wymagającym wypromowania. Jeżeli ciągle są problemy z rejestracją zmian w statucie, które są koniecznie do połączenia Wiosny i SLD, to powinniśmy z tego zrezygnować. Przecież w tej nowej lewicy i tak będą głównie ludzie SLD i tacy, którzy z SLD odeszli.
Jednak szyld SLD jest mocno obciążony. Pamięta pan afery, które kojarzyły się z SLD w kadencji 2001–2005 – afera Pęczaka, Rywina, starachowicka, Orlenu.
Znałem się z osobami, które były pomawiane o afery, i w życiu bym ich nie podejrzewał o to, o co je oskarżano.
Andrzej Pęczak poszedł siedzieć, sąd go skazał. Stenogramy z podsłuchów, na których opowiadał o mercedesie z firankami w zamian za załatwienie spraw w rządzie, nie zostały przez śledczych wyssane z palca.
Trudno mi powiedzieć, czy te słowa nie zostały wyrwane z kontekstu i na ile są one prawdziwe. Poza tym przypominam sobie pierwszą aferę, którą usiłowano nas skompromitować, tzw. aferę Olina, czyli oskarżenie Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji. Przecież to była całkowicie dęta sprawa. Pamiętam nocne posiedzenie Klubu SLD, na którym Józef tłumaczył, jak to było, że spotykał się z Władimirem Ałganowem i z nim rozmawiał, ale ze szpiegostwem nie miało to nic wspólnego. Zresztą został przez sąd oczyszczony z zarzutów. Po tych oskarżeniach nigdy się nie podniósł, a miał wówczas większe poparcie niż Aleksander Kwaśniewski. Uważam, że z tymi późniejszymi aferami było tak samo.
To znaczy jak?
Że były dęte. Największy błąd, jaki popełniliśmy, polegał na tym, że zbagatelizowaliśmy aferę Rywina. Zgodziliśmy się powołać komisję śledczą, uważając, że to nic wielkiego. A przecież mogliśmy ją zablokować, bo jeszcze wtedy mieliśmy większość w Sejmie. Cała formacja zapłaciła za aferę człowieka, który – po pierwsze – nie był członkiem naszej partii, po drugie – opowiedział niestworzone historie, które nie miały nic wspólnego z naszą partią, i został nagrany przez swojego kolegę, redaktora „Gazety Wyborczej". A media tak to wszystko opisały, że dla Polaków staliśmy się winni.
Ryszard Zbrzyzny Działacz związkowy, od połowy lat 70. związany z Kombinatem Górniczo-Hutniczym Miedzi, członek PZPR do 1990 r., potem przewodniczący Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Miedziowego. Przez sześć kadencji (1993–2015) poseł na Sejm z ramienia Sojuszu Lewicy Demokratycznej.