Ryszard Zbrzyzny: Mam do Czarzastego pretensje o Biedronia

Kandydat lewicy na prezydenta powinien wnieść wartość dodaną, czyli mieć lepszy wynik niż formacja. A tak się nie stało ani w przypadku Magdaleny Ogórek, ani Roberta Biedronia - mówi Ryszard Zbrzyzny, polityk SLD, związkowiec KGHM.

Publikacja: 07.08.2020 10:00

Ryszard Zbrzyzny: – W wyścigu prezydenckim pięć lat temu powinien startować Leszek Miller

Ryszard Zbrzyzny: – W wyścigu prezydenckim pięć lat temu powinien startować Leszek Miller

Foto: Reporter, Witold Rozbicki

Plus Minus: Czy związki zawodowe są nadal siłą w Polsce czy tylko w KGHM?

Pozycja związków zawodowych nieustannie maleje tak samo jak i uzwiązkowienie. W Polsce zaledwie 10 proc. pracowników należy do związków. Na to zapracowała przede wszystkim Solidarność, która od lat jest postrzegana jako przybudówka partyjna prawicy. Gdy PiS lub AWS sprawowały władzę, Solidarność jako związek zawsze wspierała rząd. Za czasów AWS Marian Krzaklewski, szef NSZZ Solidarność, był wręcz nadpremierem.

To samo można powiedzieć o OPZZ, gdy rządził SLD.

O nie, nawet gdy byliśmy członkiem koalicji SLD, wchodziliśmy w spory z naszym rządem. Bardzo często byliśmy w kontrze do pomysłów, które chciał forsować SLD. Kilka razy głosowałem wbrew klubowi, gdy próbowano przeforsować przepisy szkodliwe dla pracowników. Ale też bardzo dużo udało mi się zrobić dzięki temu, że zasiadałem w Sejmie w szeregach SLD, nie będąc wówczas członkiem żadnej partii politycznej. W 1993 roku, gdy startowałem do Sejmu, moim celem była m.in. likwidacja tzw. popiwku, czyli podatku od ponadnormatywnego wzrostu wynagrodzeń, który nie pozwalał ludziom zarobić, zatem działał antymotywacyjnie. Motywował jedynie do pośpiesznej i szkodliwej prywatyzacji, gdyż w firmach prywatnych nie obowiązywał. Został wprowadzony rzekomo także po to, żeby walczyć z inflacją, ale bardziej blokował wzrost gospodarczy.

Popiwek to był pomysł rządów solidarnościowych. Uważa pan, że te rządy nie starały się o wzrost gospodarczy?

Starały się, ale rej w nich wodzili liberałowie, którzy uważali, że najważniejsze jest zduszenie inflacji. U nas zresztą też byli tacy liberałowie – Marek Borowski, Wiesław Kaczmarek – popierali popiwek i mówili, że jego zniesienie spowoduje wybuch inflacji. A wie pani, na czym to polegało? Za każdą złotówkę wypłaconą pracownikowi ponad określoną przez rząd normę pracodawca musiał zapłacić 5 zł do budżetu. Nikt nie mógł sobie na to pozwolić. Na szczęście nam, posłom związkowym, udało się to przewalczyć. SLD przejął władzę jesienią 1993 roku, a już od kwietnia 1994 roku popiwek został zniesiony. I wzrost gospodarczy wystrzelił. W tamtej kadencji PKB rósł nawet 7 proc. rocznie

Z czym jeszcze szedł pan do Sejmu w 1993 roku?

Miałem plan, żeby KGHM, w którym pracowałem, został wprowadzony na giełdę. W 1992 roku w Polskiej Miedzi, która była wówczas jednoosobową spółką Skarbu Państwa, wybuchł strajk generalny, który trwał 32 dni. Naszym głównym celem było zablokowanie sprzedaży przedsiębiorstwa amerykańskiemu koncernowi miedziowemu Asarco.

Byłem szefem komitetu strajkowego wszystkich organizacji związkowych, które wzięły udział w proteście. Niestety, nie było w tym strajku NSZZ Solidarność, który stanął po stronie rządu, a nie pracowników. To był pierwszy legalny strajk w Polsce, bo spełniliśmy wszystkie przepisy ustawy o sporach zbiorowych. Na dodatek skala protestu była ogromna, bo przystąpiło do niego 32 tys. ludzi. Skończył się naszym zwycięstwem.

Dlaczego nie chcieliście dopuścić do tej sprzedaży?

Rząd chciał sprzedać kontrolny pakiet KGHM za 400 mln dolarów i jeszcze przyznać kontrahentowi opcję pierwokupu reszty udziałów. To były śmieszne pieniądze. Obecne dochody KGHM sięgają 4 mld euro rocznie. A firma, która wtedy chciała nas kupić, miała kłopoty na przełomie wieków, bo nie spełniała amerykańskich norm ekologicznych dotyczących wydobycia i przerobu rud miedzi. Już w latach 90. była przestarzała i prawdopodobnie poszukiwała źródeł sfinansowania modernizacji, stąd pomysł na wykup za śmieszne pieniądze Polskiej Miedzi, by za jej pieniądze sfinansować tę niezbędną inwestycję.

No, ale wtedy tego nie wiedzieliście, a pozyskanie amerykańskiego inwestora to było marzenie wielu przedsiębiorstw w latach 90.

Ale KGHM nie potrzebował dokapitalizowania. Utrzymywaliśmy płynność finansową, a nasza technologia wydobycia i przerobu miedzi należała do najnowocześniejszych. Poza tym Amerykanie nie zamierzali podnosić wartości firmy poprzez jej dokapitalizowanie. Chcieli po prostu przejąć nad nią kontrolę, a pieniądze ze sprzedaży zostałyby skonsumowane w ciągu jednego roku budżetowego.

Skąd w takim razie pomysł, żeby KGHM wszedł na giełdę, skoro nie potrzebowaliście kapitału?

Uważaliśmy, że skoro firma pracuje na majątku państwowym, czyli na złożach rud miedzi, które należą do całego społeczeństwa, to i przedsiębiorstwo powinno należeć do społeczeństwa i być transparentne, a pakiet kontrolny powinien zachować Skarb Państwa. Wymagało to uchwalenia nowej ustawy o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. I taka ustawa została uchwalona na przełomie 1996 i 1997 roku. Byłem jej sprawozdawcą. W lipcu 1997 roku KGHM stał się spółką notowaną na giełdzie, dzięki czemu jego finanse i działalność są transparentne. Gdy wchodziliśmy na giełdę, jedna akcja kosztowała 20 zł, dziś jest wyceniana na 120 zł, a nawet był taki czas, że cena sięgała 200 zł. Skarb Państwa zachował wówczas 51 proc. akcji, pracownicy dostali 15 proc. akcji nieodpłatnie, a pozostałe zostały sprzedane w ofercie publicznej.

Ale firma kontrolowana przez państwo jest żerowiskiem dla polityków, bo gdy się zmienia władza, to zmienia się zarząd spółki.

To prawda. To jest pewna niedoskonałość naszego systemu demokratycznego. Na Zachodzie nie brakuje firm kontrolowanych przez państwo i nie podlegają takim zmianom. U nas dochodzi do przebudowy zarządów przy każdej zmianie władzy. Ale to i tak jest lepsze niż oddanie firmy obcemu kapitałowi. To są ludzie stąd i będą odpowiadać przed obecną albo następną władzą, czyli wszystko jest pod polską kontrolą.

Czyli w tamtej kadencji Sejmu odniósł pan dwa duże sukcesy?

Trzy, bo jeszcze w 1994 roku, będąc przewodniczącym Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Miedziowego, wynegocjowałem z rządem układ zbiorowy dla pracowników KGHM. Do dzisiaj nasi pracownicy dostają np. 100 proc. wynagrodzenia za chorobowe, a nie 80 proc. jak większość ubezpieczonych. Tak zapisaliśmy w układzie zbiorowym, pod którym podpisał się ówczesny minister przekształceń własnościowych Wiesław Kaczmarek (takie wówczas regulacje prawne w tym zakresie obowiązywały). Poza tym, co było dla nas bardzo ważne, bezpłatne akcje KGHM dostały też wdowy po górnikach, którzy zginęli w katastrofach górniczych.

A jak się panu współpracowało z ludowcami w tej pierwszej kadencji wspólnych rządów SLD i PSL?

Z premierem Waldemarem Pawlakiem znakomicie. Poznałem go w 1992 roku, bo jako jedyny lider partyjny przyjechał do nas na strajk. Spotkał się z komitetem strajkowym, górnikami i nas poparł. Później zaprosił mnie do Sejmu i pytał, jak nam może pomóc.

Pawlak u was był, a któryś z liderów lewicy do was przyjechał? Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller?

Nie. Pojawili się u nas tylko posłowie, którzy reprezentowali OPZZ, ale liderzy partyjni nie. Może nie zauważyli, że coś wielkiego się rodzi w Miedzi. Bo nasz strajk rozlał się na całą Polskę – w proteście solidarnościowym stanęła np. fabryka samochodów osobowych w Tychach. Ale w SdRP silna była wówczas frakcja liberalna i może dlatego brakło wrażliwości na sprawy pracownicze. Wspomniany Marek Borowski grał pierwsze skrzypce. Dziś przeszedł na stronę Platformy Obywatelskiej i to jest chyba właściwe miejsce dla niego. Lewica nigdy nie była dla niego odpowiednią partią.

To z którym liderem na lewicy najlepiej się pan dogadywał?

Bardzo sobie ceniłem współpracę z Józefem Oleksym, człowiekiem lewicy z krwi i kości, który rozumiał nasze problemy. To był jeden z nielicznych polityków, których nie trzeba było przekonywać do rozwiązań mających dobrze służyć i pracownikom, i gospodarce.

Czy pod koniec kadencji spodziewał się pan, że wasza formacja odda władzę?

Zdecydowanie nie, bo przecież odnieśliśmy sukces, pobudziliśmy wzrost gospodarczy. Okazało się, że to za mało. Szkoda. Przydałaby się nam ta druga kadencja. A rządy AWS skończyły się ogromnym deficytem budżetowym i wyprzedażą wielu przedsiębiorstw, które później upadły. Mam na myśli chociażby prywatyzację Huty Katowice albo przedsiębiorstw stoczniowych, których nie udało się uratować.

A jakie miał pan pomysły na drugą kadencję waszych rządów w latach 2001–2005?

Wtedy mieliśmy inną sytuację, bo wszystko było podporządkowane akcesji do Unii Europejskiej. Byłem wiceprzewodniczącym komisji, która się zajmowała implementacją prawa europejskiego w części gospodarczej. Mieliśmy niekończące się posiedzenia, bo do przerobienia były tysiące przepisów. Do dzisiaj mam przed oczami te tomy akt. Moi mniej zajęci koledzy zaczęli się przechwalać, że kolejną kadencję mamy jak w banku, bo przecież w wyborach zdobyliśmy ponad 40 proc. poparcia i wprowadziliśmy Polskę do Unii. Trąciło to arogancją, choć rzeczywiście, gdyby nie wypowiedź Marka Belki o nowym podatku od lokat bankowych, to być może wówczas rządzilibyśmy samodzielnie.

Myśli pan, że ta wypowiedź miała aż takie znaczenie?

Oczywiście. Gdy po tamtej pamiętnej konferencji załatwiałem sprawę w banku, to ludzie o mało mnie nie zjedli, tacy byli wściekli. Zresztą podatek ten obowiązuje do dnia dzisiejszego także za sprawą PO i PiS. Później Aleksander Kwaśniewski skonfliktował się z premierem Leszkiem Millerem. Prezydent koniecznie chciał uczestniczyć w podpisywaniu traktatu akcesyjnego, choć to jest domena rządu, a nie głowy państwa. Coraz gorzej współpracowało się także z PSL, które czasami zachowywało się tak, jakby było w opozycji, a nie w koalicji rządzącej. Finał był taki, że najpierw upadła koalicja z PSL, a potem rząd Leszka Millera. Na koniec przegraliśmy wybory. Moim zdaniem główną przyczyną porażki był fakt, że nasi liderzy byli zbyt pewni siebie i przestali się liczyć z działaczami terenowymi.

Co pan ma na myśli?

Kto wprowadził bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast? SLD. I po nich straciliśmy władzę w samorządach w 2002 roku.

Zrobiliście to pod presją opinii publicznej.

PiS nie przejmuje się presją opinii publicznej i my też nie powinniśmy się byli przejmować. Ale niektórzy uważali, że trzeba coraz bardziej demokratyzować samorządy. Efekt tej demokratyzacji dobrze znamy – niektórzy włodarze sprawują urząd kilkanaście lat. Dopiero PiS wprowadziło kadencyjność wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, bo zauważyło, że to nie jest dobre rozwiązanie. Gdybyśmy wtedy nie wprowadzili tych wyborów, to ugruntowalibyśmy naszą władzę w miastach i gminach. Bo w pierwszej turze wyborów bezpośrednich wygrywaliśmy w większości samorządów, a w drugiej turze masowo przegrywaliśmy. Wielu cennych działaczy samorządowych straciło wówczas swoją pozycję, a SLD się znacznie osłabił. Później z kadencji na kadencję było coraz gorzej.

Dlaczego?

Wymyślano nowe szyldy, które dezorientowały wyborców. Brakowało nam przywódcy, który mógł nas pociągnąć. Młodzi liderzy Wojtek Olejniczak i Grzegorz Napieralski zupełnie się nie sprawdzili. Wymyślono więc, że Leszek Miller uratuje SLD, ale nie był to ten sam Miller co w latach 90. – brakowało mu już charyzmy i zdecydowania.

A dlaczego lewica tak kiepsko wypadła w tegorocznych wyborach prezydenckich?

Robert Biedroń był po prostu złym kandydatem. Ostrzegałem przed wyborami prezydenckimi, że tak będzie. Wynik wyborczy potwierdził moją opinię. Jeżeli jeden z liderów lewicy osiąga wynik dramatycznie gorszy od wyniku całej formacji z wyborów parlamentarnych 2019 roku, to oznacza, że nie jest politykiem, na którego można stawiać. Lider powinien wnieść wartość dodaną, czyli mieć lepszy wynik niż formacja. A tak się nie stało. Wielu ludzi lewicy po prostu na niego nie zagłosowało.

To jest kolejna wpadka lewicy z kandydatem na prezydenta. Pięć lat temu kandydatką na prezydenta została Magdalena Ogórek. Jej wynik też był bardzo skromny.

To prawda. Tej kandydaturze też byłem przeciwny, choć Magdalena Ogórek to sympatyczna pani. Znam ją osobiście, bo pracowała w Klubie SLD, którego byłem sekretarzem. Była bardzo pożyteczna, doradzała nam w kwestiach światopoglądowych, ponieważ jest w tych sprawach specjalistką. Ale to nie znaczy, że miała kwalifikacje na urząd prezydencki. Na dodatek nie wytrzymała psychicznie presji kampanii, bo miesiąc przed wyborami chciała rezygnować z kandydowania. To byłby prawdziwy dramat dla naszej formacji. Zrobiliśmy wszystko, żeby nie zrezygnowała, ale na ostatniej prostej przed wyborami nie wykazywała żadnej aktywności kampanijnej. Na dobrą sprawę wydaliśmy duże pieniądze, żeby wykreować gwiazdę dzisiejszych mediów publicznych.

Podobno to SLD zastanawiał się, czy nie wycofać rekomendacji pani Ogórek?

To też prawda. Był taki moment, że kierownictwo też nie wytrzymywało fochów kandydatki. Tak czy inaczej pod koniec kampanii nie było już walki o głosy, tylko gra na czas. Uważam, że w 2015 i w 2020 roku w wyścigu prezydenckim powinni byli wystartować liderzy SLD, czyli pięć lat temu Leszek Miller, a w tym roku Włodzimierz Czarzasty. Można mieć do Leszka Millera różne pretensje, ale na pewno zebrałby więcej głosów niż Magdalena. Nie wiem, dlaczego nie chciał tego zrobić. Natomiast Czarzasty po prostu poszedł na łatwiznę, wypychając Roberta Biedronia do walki o prezydenturę. Mam o to do niego pretensje. Dla mnie Czarzasty nie jest prawdziwym liderem, który może porwać tłumy. Takiego właśnie teraz potrzebuje lewica.

Dlatego, że nie wystartował w wyborach prezydenckich?

Nie tylko. Również dlatego, że wielokrotnie startował do Sejmu i nigdy się nie dostał. Dlatego w ostatnich wyborach wystartował w Sosnowcu, gdzie każdy z SLD, kto stałby na czele listy, zdobyłby mandat.

Ze względu na pamięć mieszkańców o Edwardzie Gierku?

Oczywiście. W tym regionie zawsze uzyskiwaliśmy najlepsze wyniki w Polsce. Dlatego Czarzasty tutaj wpisał się na listę, choć nie pochodzi z tego regionu. Powinien otwierać listę w Warszawie, żeby potwierdzić swoje przywództwo, ale chciał mieć pewność, że zdobędzie mandat i zostanie wicemarszałkiem Sejmu, bo taka była umowa z liderami Wiosny i partii Razem. Gdy to osiągnął, osiadł na laurach. Jest superusatysfakcjonowany i nie zamierzał burzyć sobie błogiego spokoju kandydowaniem w wyborach prezydenckich. Szkoda tylko, że w tej sytuacji nie postawiliśmy na Adriana Zandberga, szefa partii Razem. Byłby dużo lepszym kandydatem niż Biedroń. Zbudował od zera nową partią i to złożoną głównie z młodych ludzi, poza tym ma charyzmę i jest prawdziwym człowiekiem lewicy. Niestety, trochę zniknął z powodu tej – nie wiem, czy prawdziwej – historii związanej z pensjami, jakie sobie wypłacał zarząd Razem z dotacji budżetowej.

Jednak Robert Biedroń zadeklarował połączenie Wiosny z SLD w jedną partię, a Adrian Zandberg nie, zatem znajduje się trochę na uboczu nowej lewicy.

Wiosna to nie jest żadna nowa formacja. Są w niej ludzie, którzy głównie pouciekali z SLD jak szczury z tonącego okrętu i jeszcze dostali za to premię, bo w pierwszej trójce na liście w każdym okręgu musiała być osoba z Wiosny. Z tego nie było żadnej wartości dodanej. A jeżeli chodzi o to połączenie, zastanawiam się, czy to ma sens. Chowamy szyld SLD, który ma swoją wartość, i zastępujemy nowym, wymagającym wypromowania. Jeżeli ciągle są problemy z rejestracją zmian w statucie, które są koniecznie do połączenia Wiosny i SLD, to powinniśmy z tego zrezygnować. Przecież w tej nowej lewicy i tak będą głównie ludzie SLD i tacy, którzy z SLD odeszli.

Jednak szyld SLD jest mocno obciążony. Pamięta pan afery, które kojarzyły się z SLD w kadencji 2001–2005 – afera Pęczaka, Rywina, starachowicka, Orlenu.

Znałem się z osobami, które były pomawiane o afery, i w życiu bym ich nie podejrzewał o to, o co je oskarżano.

Andrzej Pęczak poszedł siedzieć, sąd go skazał. Stenogramy z podsłuchów, na których opowiadał o mercedesie z firankami w zamian za załatwienie spraw w rządzie, nie zostały przez śledczych wyssane z palca.

Trudno mi powiedzieć, czy te słowa nie zostały wyrwane z kontekstu i na ile są one prawdziwe. Poza tym przypominam sobie pierwszą aferę, którą usiłowano nas skompromitować, tzw. aferę Olina, czyli oskarżenie Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji. Przecież to była całkowicie dęta sprawa. Pamiętam nocne posiedzenie Klubu SLD, na którym Józef tłumaczył, jak to było, że spotykał się z Władimirem Ałganowem i z nim rozmawiał, ale ze szpiegostwem nie miało to nic wspólnego. Zresztą został przez sąd oczyszczony z zarzutów. Po tych oskarżeniach nigdy się nie podniósł, a miał wówczas większe poparcie niż Aleksander Kwaśniewski. Uważam, że z tymi późniejszymi aferami było tak samo.

To znaczy jak?

Że były dęte. Największy błąd, jaki popełniliśmy, polegał na tym, że zbagatelizowaliśmy aferę Rywina. Zgodziliśmy się powołać komisję śledczą, uważając, że to nic wielkiego. A przecież mogliśmy ją zablokować, bo jeszcze wtedy mieliśmy większość w Sejmie. Cała formacja zapłaciła za aferę człowieka, który – po pierwsze – nie był członkiem naszej partii, po drugie – opowiedział niestworzone historie, które nie miały nic wspólnego z naszą partią, i został nagrany przez swojego kolegę, redaktora „Gazety Wyborczej". A media tak to wszystko opisały, że dla Polaków staliśmy się winni. 

Ryszard Zbrzyzny Działacz związkowy, od połowy lat 70. związany z Kombinatem Górniczo-Hutniczym Miedzi, członek PZPR do 1990 r., potem przewodniczący Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Miedziowego. Przez sześć kadencji (1993–2015) poseł na Sejm z ramienia Sojuszu Lewicy Demokratycznej.

Plus Minus: Czy związki zawodowe są nadal siłą w Polsce czy tylko w KGHM?

Pozycja związków zawodowych nieustannie maleje tak samo jak i uzwiązkowienie. W Polsce zaledwie 10 proc. pracowników należy do związków. Na to zapracowała przede wszystkim Solidarność, która od lat jest postrzegana jako przybudówka partyjna prawicy. Gdy PiS lub AWS sprawowały władzę, Solidarność jako związek zawsze wspierała rząd. Za czasów AWS Marian Krzaklewski, szef NSZZ Solidarność, był wręcz nadpremierem.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich