Ruszyła kampania prezydencka – już formalnie. I jak na razie jej naturę dobrze oddaje awantura wokół setnej rocznicy zaślubin Polski z morzem. Prezydent Andrzej Duda podczas oficjalnych państwowych uroczystości został obrzucony obelgami przez manifestantów spod znaku KOD. Konkluzja antyrządowych mediów: to Kaszubi tak powitali Andrzeja Dudę. A Roman Giertych pozdrowił na Twitterze „mieszkańców Pucka i Wejherowa". Media prawicowe udowadniały jednak, że trzonem manifestacji byli przyjezdni, którzy z pewnością spróbują tego samego w innych miejscach.
Autodestrukcyjny odruch
Małgorzata Kidawa-Błońska, kandydatka Koalicji Obywatelskiej, podchodząca do demonstrantów i ściskająca się z nimi. Rytualne oburzenie po stronie prawicy (na Dudę krzyczano „zdrajca", „będziesz siedział", używano też wulgarnych słów). Wyliczanie przez opozycję długiej listy podobnych przewinień obozu PiS, łącznie z usprawiedliwianiem dawnych gwizdów na ludzi z PO na Cmentarzu Powązkowskim. Ale też przypomnienie ze strony PiS, że w roku 2015, kiedy próbowano zakrzykiwać Bronisława Komorowskiego, Andrzej Duda się od tego odcinał.
Istotnie, o ile krzyki czy gwizdy są dorobkiem obu stron, a kiedyś były specjalnością sfrustrowanej prawicy, o tyle politycy najwyższego szczebla otwarcie bratający się z harcownikami to zjawisko nowe. Pokazujące, że kolejne granice są i będą przekraczane. Ale też nie powinno to dziwić.
Ta kampania rusza w czasie gigantycznego zmęczenia polską polityką po trzech poprzednich kampaniach, co trwa już ponad rok. Zmęczenia także u samych polityków. Nie będzie miała prawdopodobnie ani istotnego nowego przesłania, ani jakichkolwiek elementów programowych, które zapamiętamy. To zmęczenie produkuje odruch: „jeszcze więcej tego samego". Odruch autodestrukcyjny, przykry, ale jedyny możliwy.