Byłem na wsi, byłem w mieście, piszę te słowa w Budapeszcie i nie wiem, czym skończy się kolejna urocza komedia o podwyżkach dla władzy. To znaczy wiem, niczym. Wiem też, że wszystkim powinna się podobać, no może poza samymi zainteresowanymi, bo zbudowana została dokładnie wedle recepty inżyniera Mamonia, czyli mamy w niej tylko to, co dobrze znamy. Charaktery wyrysowano grubą kreską – oto zachłanni politycy, którzy chcą zarabiać tyle co sędziowie, są bohaterowie pozytywni (Zandberg, Schetyna i swojsko brzmiący Bosak). Przydałby się jeszcze wątek miłosny, może jakieś uczucie rozpasanej Nowackiej do skromnego Brauna? No i to urocze moralne wzmożenie, nie szczyptą, a wiadrami wymierzane. Tyle tylko, że nudne to wszystko jak połajanki Hołowni.
Tak, od zawsze uważam, że politycy powinni zarabiać więcej. Na początek dałbym im trzy razy tyle, ile mają dziś, i moglibyśmy zacząć rozmowę o pieniądzach. Nie, nie dlatego, że polityk musi być odporny na przekupstwa i nie powinien dać się kupić za pensję minimalną. To bzdura z dwóch powodów. Jakkolwiek pretensjonalnie by to brzmiało, to polityka jest służbą i z taką intencją powinno się do niej iść, a my pensjami powinniśmy to wspierać. Wiem też – i to powód drugi – że wielbiciel łatwych pieniędzy weźmie w kieszeń, nawet jeśli będzie zarabiał tyle co eurodeputowany.
To czemu mają zarabiać więcej? Państwo ma być skromne, ale nie dziadowskie. A konkretnie? „Poszedłem z byłym asystentem na obiad. Szefie, niech się pan nie wygłupia, powiedział mi, gdy chciałem płacić. Ja teraz jestem w...". Tu padła nazwa dużej spółki państwowej. Asystent zapłacił za posła, który opowiadając mi to, nie krył zażenowania. Tak, wiem, posłowie nie cieszą się najlepszą opinią i ten przykład wielu nie przekona. Wszyscy za to zgodzą się, że przynajmniej jeden, dwóch z wiceministrów w każdym resorcie powinno znać się na rzeczy, prawda? Słowem powinni być specjalistami, tak? To, proszę znaleźć wiceministra finansów gotowego pracować za mniej niż sześć tysięcy? W dobrym banku tyle dostaje pani od obsługi klientów, pani z okienka, powiedzielibyśmy kiedyś. A wiceminister od telekomunikacji, leków, opłat środowiskowych? Mają pracować za mniej niż ich sekretarki w firmach, z których odchodzili?
Swoją drogą wiceministrowie to grupa, której oprócz CBA powinni uważnie przyjrzeć się socjologowie. Połowa z nich, w każdym chyba rządzie, ma 30 lat, żadnej rodziny, żadnych dzieci, zero zobowiązań. Ministrowanie to dla nich kolejna, po Erasmusie, studencka przygoda, tylko ubierać się trzeba lepiej. Na ciuchy zresztą pożyczą od rodziców. Karierę zaczną, jak odejdą z resortu. Wtedy będą zarabiać, wezmą kredyty, kupią mieszkania, założą rodziny. Na razie ich na to nie stać. Politykiem pełną gębą może być dziś mój ojciec, pan w wieku Prezesa, również emeryt. Emeryturę ma skromną, ale koszty niskie, stać go nawet, by pojeździć po świecie, wszedłby do Sejmu, dorobiłby sobie. Głupszy od posłów nie jest, poradziłby sobie. Zabawne? No cóż, co kogo śmieszy.
W tej całej farsie z najgorszej strony pokazali się, jakżeby inaczej, dziennikarze, których w najmniejszym stopniu nie interesowało, czy politycy powinni zarabiać więcej czy nie. Nie pisali o tym, bo doskonale wiedzą, że za sześć tysięcy nie da się w Warszawie utrzymać rodziny, kupić mieszkania i wyjechać na wakacje, czyli żyć na poziomie klasy średniej, bo nie każda żona zaradna jest jak Kalina Schetyna. Dziennikarzy interesowało w tej sprawie tylko jedno: kto kogo? Czy Kaczyński opozycję czy opozycja Kaczyńskiego?