To nie Zjednoczona Prawica, nie prezydent, nie Konfederacja czy Kaja Godek i nawet nie partia Razem do spółki z Margot rozpoczęły w Polsce ostry spór światopoglądowy. On jest w naszym kraju obecny od dawna i choć długo rozgrzewał raczej polityków i publicystów niż wyborców, to było pewne, że w końcu zapłonie na całego.
Nie trzeba było być prorokiem, żeby to przewidzieć. Wystarczyło uważnie obserwować to, co działo się poza Polską, w krajach, które długo uchodziły za bastiony konserwatyzmu i katolicyzmu. Irlandia i Malta już zostały mentalnie i kulturowo skolonizowane, tam wprowadzono już zarówno związki partnerskie osób tej samej płci, jak i adopcje dzieci przez pary homoseksualne, a także – to w Irlandii – zmieniono całkowicie zakazujące aborcji prawo. Proces rewolucyjnej zmiany zajął kilka, najwyżej kilkanaście lat, więc przebiegał błyskawicznie, a zmiany często wprowadzane były przez polityków uważanych za prawicowych.
Jeśli ktoś był przekonany, że do Polski ów proces nie dotrze, że przetestowane w procesie zmiany opinii publicznej rozwiązania nie zostaną zastosowane także w odniesieniu do naszego kraju, że zwolennicy globalnego liberalnego status quo dopuszczą do sytuacji, w której w centrum Europy znajduje się kraj kontestujący zmiany dokonujące się w jedynie słusznym kierunku, to musiał być naiwny. I teraz, także na skutek błędnych decyzji sztabu wyborczego Andrzeja Dudy, który sięgnął po spór obyczajowy, wkroczyliśmy w nową, już ostrą fazę konfliktu. Pierwsze świątynie są profanowane, agresja stała się narzędziem promowania obyczajowej zmiany, a Kościół – choć widać, że próbuje się opierać – jest wciągany w coraz ostrzejszą polityczną grę i zupełnie sobie z nią nie radzi, posługując się niekiedy anachronicznym, niezrozumiałym językiem i stylem argumentacji. Prawica zaś, choć ma w naszym kraju pełnię władzy, a w kwestiach obyczajowych wbrew pozorom znajduje zrozumienie także u wyborców opozycyjnych, zamiast prowadzić spójną, realistyczną politykę zaczyna uprawiać medialną partyzantkę, która niewiele lub zgoła nic nie zmienia, a za to rozwściecza ideowych adwersarzy i zwiększa ich determinację.
Barbarzyńcy u władzy
Prowadzanie dobrej, realistycznej polityki wymaga – to sprawa oczywista – trafnej diagnozy sytuacji. Nie chodzi o doraźne sugestie, badania statystyczne, ale o ocenę na płaszczyźnie zarówno politologicznej, jak i filozoficznej oraz religijnej. Kilkadziesiąt lat temu w swoim fundamentalnym dziele „Dziedzictwo cnoty" nawrócony na katolicyzm znakomity filozof Alasdair MacIntyre wskazywał, że znajdujemy się w sytuacji analogicznej do momentu upadku Imperium Rzymskiego, a ściślej najazdu barbarzyńców. Jest jednak niezwykle istotna różnica, „tym razem barbarzyńcy nie gromadzą się u naszych bram; oni od pewnego czasu sprawują nad nami władzę". I niekoniecznie są to politycy (wtedy sytuacja byłaby prostsza). Rzecz w tym, że obcy naszej tradycji i cywilizacji sposób myślenia o moralności, obowiązkach społecznych, zakorzenieniu czy wreszcie małżeństwie i człowieku stał się powszechny. Ogromna większość ludzi Zachodu, w tym Polaków, nawet jeśli nominalnie pozostaje jeszcze chrześcijanami, to myśli już i odczuwa w kategoriach postchrześcijańskich, a niekiedy nieświadomie antychrześcijańskich, a szerzej także antyklasycznych, obcych całej tradycji myślowej Zachodu.
Kluczowym elementem tej zmiany wcale nie jest moralność, ale coś o wiele bardziej fundamentalnego, a mianowicie koncepcja prawdy. Cywilizacja Zachodu oparta jest na kategorii Prawdy. Grecy czy Rzymianie mogli ją rozumieć inaczej niż Żydzi, chrześcijanie mogli się spierać o nią z neoplatonikami czy arystotelikami, ale obie strony były przekonane, że jakaś Prawda istnieje i że człowiek – mimo wielu problemów z tym związanych – może do niej dotrzeć, a gdy dotrze, to na niej powinien oprzeć swoje myślenie i działanie. Tego fundamentu jednak już nie ma. Prawda przestała mieć znaczenie w debacie publicznej, w polityce, a nawet w części filozofii. Ideałem są pragmatyzm, utylitaryzm, interes, sukces czy wreszcie najprostsze zaspokojenie emocji, ale nie prawda.