„Gdy przypomnimy sobie hasła, które do tej pory pojawiały się w protestach, można zauważyć, że każde z nich dopuszczało możliwość pewnej polemiki. (...) Natomiast siła obecnego hasła polega na tym, że nie sposób z nim polemizować. Władza została w pewien sposób rozbrojona tym, że z emocjami i wulgarnością się nie dyskutuje. Na tym polega siła tego jednego, nieprzyzwoitego słowa – że jest to ekspresja emocji, a nie wchodzenia w dialog". Podobnych rozmyślań, przywoływania archetypów, jakie uruchamiają poszczególne przekleństwa i wyzwiska, było mnóstwo. Nie mniej niż nobliwych profesorów, a zwłaszcza profesorek, wyznających, że w zasadzie, to nie mają do powiedzenia (oni, którzy z mówienia godzinami żyją) nic więcej niż j...ć i wyp...ć.
Istnieje spore prawdopodobieństwo, że gdyby wyliczyć średnią wieku protestujących, byłaby ona niższa niż 20 lat. Niezależnie od tego, ich symbolem pozostanie już dla mnie zawsze eteryczna nastolatka niosąca nad głową napis „Strach się ruch...ć".
„Załam ręce Matko Boska/ Upadają obyczaje/ Nie pomogła modłom chłosta/ Młodzież w szranki ciała staje/ W nędzy gzi się krew gorąca/ Bez sumienia bez oddechu/ Po czym z własnych trzewi strząsa/ Niedojrzały owoc grzechu". Wystarczy na chwilę wyciszyć w głowie zachrypnięty śpiew Przemysława Gintrowskiego. Zapomnieć o orzeczeniu Trybunału, aborcji, upadku obyczajów. I wszystko powoli staje się jasne. Pierwszy bunt pokolenia wychowanego w epoce bezpośredniego transferu przeżyć i doznań po prostu musiał wyglądać w ten sposób. Na ulicach nie dokonuje się rewolucja seksualna, tylko postpiśmienna. Seks to tylko pretekst. Jedyne wspólne całemu pokoleniu doznanie. Przeżycie jednocześnie najsilniejsze i praktycznie niewyrażalne w języku. Przekleństwo, które w zasadzie nie jest słowem, tylko dźwiękiem. Nie jest nośnikiem sensu, ale emocji. Niczego nie oznacza, do niczego się nie odwołuje, za to tym mocniej pozwala wspólnie przeżywać. Uczeni w piśmie, brodaci kapłani epoki słowa, próbują złapać pociąg, który dawno odjechał. Profesorowie mogą bluzgać, ile chcą, językoznawcy – dostrzegać kolejne głębokie warstwy znaczeń ukrytych w przekleństwach. Ale to już nie jest ich świat. To tak, jakby arystokraci i burżuje brali udział w szturmowaniu Pałacu Zimowego. Mogą się nie wiem jak uwierzytelniać i podlizywać, ale to nie jest ich rewolucja. Są po złej stronie historii.
Po tej, gdzie jedynym umożliwiającym zachowanie godności rozwiązaniem jest kontrrewolucja. Jeszcze nigdy tak prosta i mało spektakularna zarazem. Prawdziwa linia oporu nie biegnie wzdłuż szpalerów tworzonych przez obrońców kościołów. Nie w walce o moralność młodego pokolenia toczy się najważniejsza z bitew, tylko w słowach. Próbie odczytania kodu źródłowego rzeczywistości i wyrażenia go w kilku, prostych zdaniach. W myśleniu pismem, związkami łączącymi przyczyny ze skutkiem, wydarzenia z ich tłem, zamiast poddawania się rwącemu strumieniowi wrażeń, obrazów, haseł i nagłówków. Ostatnia bitwa jest tą, która dokonuje się między powieścią a filmowym reportażem z protestu. Między światem, w którym istniały postacie i fabuła, a tym, gdzie jest już tylko miejsce dla masy i jej emocji.