AC/DC. Dinozaury rocka jeszcze walczą

Angus Young przypomina chłopca z blaszanym bębenkiem z książki Güntera Grassa: nie chce żyć w świecie dorosłych. Po śmierci brata Malcolma, wodza szkockiego klanu Youngów, zastąpił go jednak i nagrał album „Power Up".

Publikacja: 20.11.2020 18:00

Angus Young w londyńskim Hammersmith Odeon w listopadzie 1979 r. po wydaniu przełomowej płyty „Highw

Angus Young w londyńskim Hammersmith Odeon w listopadzie 1979 r. po wydaniu przełomowej płyty „Highway To Hell”

Foto: David Corio/Redferns

Metr pięćdziesiąt siedem, podkolanówki, krótkie spodenki, gimnazjalna marynarka – czarna bądź w wiśniowym kolorze, krawat, na głowie czapeczka, najczęściej z symbolem „A", czasami z rogami – tak prezentuje się autor najgłośniejszej premiery roku, czyli albumu „Power Up", Angus Young, lider AC/DC.

Na jego kieszonkowe złożyło się m.in. ponad pół miliarda dolarów brutto za „Black Ice Tour", które obejrzało 5 mln fanów na całym świecie. Cudowne dziecko rock and rolla obchodziło 31 marca urodziny. Jak zwykle było grzeczne. Zresztą zawsze stroniło od alkoholu, z napojów preferując mleczne koktajle i dobrą herbatę.

Gdyby nie pandemia, kilka wieczorów z bieżącego tygodnia Angus spędzałby z pewnością na mierzącej zazwyczaj 1500 metrów kwadratowych scenie, z kilkudziesięciometrowym wybiegiem i podnośnikiem hydraulicznym. Wyniósłby go w powietrze podczas grania solówki w trwającym 17 minut „Let There Be Rock". Co dobrze pokazuje DVD „Live At River Plata", poniżej falowałby tłum kilkudziesięciu tysięcy młodych fanów. Jeśli można mówić o zdziecinnieniu kultury masowej – mamy koronny przykład, bo przecież Angusek skończył już 65 lat.




Wróg na podłodze

Nie ma się co jednak unosić. W estradowej kreacji Angusa kryje się zamysł, który przypomina bunt Oskara z najsłynniejszej powieści noblisty Güntera Grassa „Blaszany bębenek". Przypomnijmy: chłopiec dojrzewający w przedwojennym Gdańsku, gdy dochodzi do władzy Adolf Hitler, zaczyna orientować się, jak paskudny jest świat, a nie podobają mu się też zakłamane relacje między rzekomo dorosłymi. Z rozmysłem więc skacze ze schodów do piwnicy, a konsekwencją upadku jest to, że przestaje rosnąć i pozostanie dzieckiem na zawsze. Może się komunikować ze światem przeraźliwym krzykiem, który rozbija szyby i przewierca błonę usznych bębenków, lub uderzając w dziecinny werbel. Postanowiłem sprawdzić metryki chłopców, Oskara i Angusa. Proszę sobie wyobrazić, że są rówieśnikami! Powieść ukazała się bowiem w 1959 roku. Dzieli ich, co najwyżej, rok różnicy, a także to, że bohater Grassa wali w bębenek, zaś Angus w gitarę. Ale jeśli nawet uznać, że chłopcy żyją w innych czasach, bezwzględnie są równolatkami i mają w życiu ten sam cel.

Angus miał prawo uciekać ze świata realnego na rockandrollowe wagary, ponieważ życie jego rodziny do najłatwiejszych nie należało. Typowy szkocki los. Sam Angus nazywał swój klan „Szkotami z Zadupia Górnego". Mniej znany jest fakt, że sukces AC/DC to zasługa całej rodziny. Jej gniazdem była najgorsza dzielnica Glasgow – Cranhill, gdzie bloki, jeśli nawet nie były zbudowane z czarnej cegły, to przyjęła taki kolor pod wpływem dymów z okolicznych fabryk. Rodzice William Young i jego żona Margaret mieli ósemkę dzieci. Angus był najmłodszy, dwa lata przed nim urodził się Malcolm (1953–2017), który założył AC/DC.

Ojciec Angusa był w czasie II wojny światowej mechanikiem w królewskich siłach lotniczych RAF, potem listonoszem, tracił też zdrowie jako lakiernik w przemyśle stoczniowym, a gdy skończył czterdziestkę – wylano go na bruk. Ciężkie życie i niski wzrost uformowało w Youngach typową dla klanu solidarność w obronie przed agresywnym światem. Jak wspominał kolega z dzieciństwa Derek Shulman: „To był prawdziwy klan. Nigdy nie przestali postrzegać świata w kategorii: my albo oni. Chodzi o rodzinę i stopień pokrewieństwa". Malcolm i Angus, jako najmłodsi i najmniejsi z klanu, musieli być w podwórkowych i szkolnych starciach na pięści najgroźniejsi. Nieważne, jak duży był przeciwnik, załatwiali wroga i zostawiali go na podłodze zalanego krwią.

Jednocześnie rodzina Youngów słynęła z muzykalności, grając na instrumentach bardziej wyrafinowanych niż blaszany bębenek. Ponadto jedyna w klanie siostra Margaret posiadała kolekcję płyt, m.in. Chucka Berry'ego, który miał się stać dla Angusa ważną postacią. Starsi bracia parli do kariery. Alex, służąc w bazie wojskowej w Niemczech, połączył siły z Tonym Sheridanem znanym z przeboju „My Bonnie", któremu akompaniowali w Hamburgu The Beatles, jeszcze przed debiutem.

Dalej miał zajść George Young, marzący także o karierze w Glasgow Rangers, jednak bieda w mieście była nie do wytrzymania. W kość dała Youngom także zima 1963 roku zwana wielką zmarzliną, podczas której pękały rury. A gdy wracającego ze szkoły Angusa – potrącił samochód, ojciec zdecydował o emigracji do Australii.

Początki nie były łatwe: Youngów skoszarowano w barakach na przedmieściach Sydney, gdzie plagą były jaszczurki. Kiedy padało – woda stała po kostki. Jako pierwszy w klanie skorzystał z emigracji George. Wraz z przyjaciółmi założył formację Easybeats nawiązującą także nazwą do liverpoolskiego pisma Merseybeatu, który dopingował w karierze The Beatles. Gdy piosenka „She's So Fine" znalazła się na pierwszym miejscu australijskiej listy przebojów, Easybeats stali się najważniejsi pośród nowych gwiazd w Australii. Angus miał wtedy dziesięć lat i wiara w sens dorastania straciła sens również dlatego, że przed domem mógł obserwować przejawy starszego brata: kilkadziesiąt wiwatujących nastolatek.

Kaczy chód

Malcolm i Angus zaczęli wtedy rywalizować w grze na gitarze. Młodszy brat był na tyle spostrzegawczy, że starszy nie wpuszczał go do pokoju, by nie podpatrywał chwytów i riffów. George wspierał młodziaków, przysyłając im z Europy i Ameryki, gdzie koncertował, muzyczne nowości. Dzięki niemu znali jako pierwsi w Sydney dokonania Johna Mayalla, Petera Greena, Erica Claptona, The Who i robili z tego użytek, by grać ciężej i ostrzej, ale też bluesowo. George wbijał do głowy Angusowi, by uczył się od najlepszych czarnych klasyków. Tak drugi raz w jego życiu objawił się Chuck Berry.

Co ciekawe, to Malcolm był w tamtym czasie lepszym gitarzystą prowadzącym. Ale udowodnił też, że potrafi być głową muzycznego klanu: zdecydował, że przechodzi na pozycję szarej eminencji, czyli gitarzysty rytmicznego, oddając główną część sceny Angusowi, który był urodzonym showmanem. „Ludzie przyszli na koncert, a ty jesteś niezły w swoich popisach" – mówił Malcolm. Nie da się ukryć, że krył się za tym kompleks: źle radził sobie ze stereotypem niskiego faceta. Angus zaś w ogóle się tym nie przejmował, tylko z rzekomej słabości zrobił atut: wykreował koncertowy wizerunek gimnazjalisty z łobuzerskim uśmiechem, który po szkolnych niepowodzeniach nie chce nigdy dojrzeć.

Podpowiedziała mu to siostra, widząc, że po powrocie ze szkoły Angus nie może się doczekać, kiedy zagra na gitarze i na widok instrumentu zapomina przebrać się, a nawet zdjąć z pleców tornistra. Z czasem tornister poszedł w zapomnienie. Ale gimnazjalna czapeczka stała się motywem koncertowej scenografii. Najpierw zwieńczała nagłośnienie sceny, która ostatnio przybrała kształt kaszkietu.

Angus nawet ostatnio, zapowiadając premierę najnowszej płyty, zadbał o to, by na słupie ogłoszeniowym obok jego szkoły znalazł się odpowiedni plakat. Jest na nim oczywiście przedstawiony w szkolnym mundurku, tak jakby właśnie uciekł na wagary. To zawsze było chwytliwe dla młodocianych fanów, którzy mieli podobne problemy i marzenia jak Angus. Dla jego zaś scenicznego wizerunku ważny okazał się jeszcze Gibson SG, taki sam z jakim zasłynął Chuck Berry. Wystarczyło tylko przyspieszyć tempo jego słynnego „kaczego chodu" oraz dodać do każdego występu striptiz, podczas którego gimnazjalista pokazywał dorosłemu światu „cztery litery", by Young stał się najbardziej zbuntowanym dzieckiem rock and rolla.

Kiedy miałem okazję rozmawiać z gitarzystą AC/DC w 2001 roku, podkreślił, że nie planuje dzieci, ponieważ jego żona zwykła powtarzać, że domowe problemy z jednym – czyli nim samym, wystarczą. Sprawiając problemy wychowawcze, jest jednak żonie wierny od ślubu w 1980 roku, ona jemu też, choć ten typ małżonka co Angus określano chyba przed epoką politycznej poprawności jako „kieszonkowy".

Holenderka Ellen van Lochem, postawna blondynka, której Angus sięga do nosa, wiedziała jednak, co robi. Oswojona z hałasem, jej rodzina zajmowała się bowiem kowalstwem, poprosiła kolegę ze studiów Adriana Vandenberga – dziś znamy jego dokonania m.in. z Whitesnake, by wprowadził ją z koleżankami na show AC/DC. Działała błyskawicznie. Ślub odbył się pół roku później. Ellen nie odwiodła Angusa od grania, które stało się jeszcze głośniejsze, co z czasem doprowadziło do utraty słuchu, na szczęście chwilowej, drugiego wokalistę zespołu Briana Johnsona.

Mona Lisa

Pierwszym był Szkot Bon Scott, co podkreślał, wywodzący się z klanu wyklętego przez Watykan. W 1973 r. w grupie poza Youngami znaleźli się również basista Cliff Williams i perkusista Phil Rudd – do dzisiaj w składzie. Można powiedzieć, że w pierwszych latach AC/DC było grupą karnawałową. Gdy śpiewali „Baby, Please Don't Go" w australijskiej telewizji ABC w 1975 roku, Bon Scott założył fartuch gospodyni domowej i perukę spiętą w dwa kucyki. W filmie do „Let There Be Rock" wokalista zaprezentował się w roli pastora, zaś Angus w kostiumie gospel. W pierwszym plenerowym teledysku „It's A Long Way To The Top" AC/DC wystąpili z towarzyszeniem szkockich dudziarzy, podkreślając swoje pochodzenie. Bez najstarszego w klanie George'a byłoby im zresztą trudniej wystartować. Na szczęście starszy brat zainwestował w studio nagraniowe, a miał też doświadczenia pracy w najsłynniejszym, czyli Abbey Road, dzięki czemu perspektywa młodszych AC/DC od początku wybiegała poza opłotki Australii.

– George zawsze nas wspierał swoim doświadczeniem i wiedzą, chociaż nigdy nie zagrał w AC/DC – powiedział Angus Young dla „Rolling Stone". Być może miliony fanów AC/DC o nim nie słyszały, pomimo że starszy brat wyprodukował aż siedem płyt zespołu. Radził też młodszym braciom, by się nigdy nie rozdrabniali, tylko skolonizowali, a wręcz zmonopolizowali jeden gatunek, nie za wiele w swojej muzyce zmieniali, tylko byli w tym, co robią, najlepsi. Tak też się stało, co nie było, oczywiście, pozbawione ryzyka. Wraz z nastaniem kolejnych muzycznych mód chcieli posłać AC/DC do muzycznego lamusa fani punka, nowej fali, reggae, disco, techno, rapu i indierocka. Jednak po ostatnim tournée wielu posypałoby głowę popiołem, powtarzając za Angusem: „Rock Or Dust".

Zapytałem kiedyś gitarzystę o receptę na sukces, który trwa dłużej niż jeden muzyczny sezon. Często odpowiada, że AC/DC wydaje co roku tę samą płytę, zmienia tylko okładkę. Miałem okazję poznać inną wersję:

– Słyszałem kiedyś anegdotę o wodzu plemienia. Pewnego dnia pomyślał, że jego poddani są znudzeni jedzeniem mięsa i poczęstował ich kawiorem. Ale oni nie oczekiwali zmiany, byli zadowoleni z tego, co jedli dotąd. Wzięliśmy sobie tę naukę do serca. Od lat serwujemy fanom soczystego rocka. Nie będziemy wprowadzać do instrumentarium syntezatorów ani komputerów jak Rammstein.

W podobny sposób Angus skomentował najnowszą płytę "„Power Up".

– Jesteśmy ze sobą od lat, razem podróżujemy przez czas, a kiedy gramy, trzymamy się tego, co umiemy najlepiej, czujemy się więc tak, jakby czas stanął. To może mieć dla kogoś muzealny smak, ale przecież takie obrazy jak „Mona Lisa" są ponadczasowe. Chcielibyśmy, żeby podobnie było z naszymi piosenkami.

Jest tak i grupa trwa, chociaż niejednokrotnie już siała zamęt w jej szykach śmierć. Koniec AC/DC wróżono pierwszy raz po śmierci Bona Scotta w lutym 1980 r. po wydaniu przełomowej płyty „Highway To Hell". Scotta znaleziono martwego w samochodzie, po nocy spędzonej w barach. Zatruł się alkoholem.

– Przeżyłem jego śmierć tak, jakby odszedł ktoś z rodziny – wspominał Angus. Szybko jednak zaprosił do współpracy Briana Johnsona, wokalistę zespołu Geordie. O Johnsonie opowiedział Angusowi na rok przed śmiercią Bon Scott. Young wspominał: „Pamiętam, jak Bon śpiewał ze mną piosenkę Little Richarda, a potem przypomniał sobie historyjkę o wokaliście Geordie. Facet podczas koncertu śpiewał na całe gardło, a potem przewrócił się na podłogę i kontynuował śpiewanie, turlając się. Bon uznał, że to znakomity pomysł na show! Tymczasem gościa znieśli za sceny, a potem zdiagnozowano u niego zapalenie wyrostka robaczkowego i to było właśnie przyczyną upadku oraz szamotania się na scenie".

Johnson zaproszeniem na próby AC/DC był totalnie zaskoczony. Po swoich pierwszych sukcesach, od kilku dobrych lat występował wyłącznie w pubowym zespole. Spodobał się jednak. Pisząc piosenki na płytę „Back in Black", nieustannie myślał o swoim poprzedniku, a nawet czuł jego obecność. Złośliwi mówią, że ujawniała się głównie poprzez frazy Scotta z jego notatników, które błyskawicznie przejął Malcolm, gdy Bon umarł. Nie ma jednak wątpliwości, że Johnson świetnie zadomowił się w zespole w roli skromnego, ale mocnego rockera w robociarskim kaszkiecie, z charakterystyczną chrypką.

Feniks z popiołów

Fakty mówią jeszcze więcej: kiedy Scott umierał, AC/DC grało w dużych salach. Tymczasem album „Back in Black" (1980) sprzedał się w 50 mln egzemplarzy. To drugi najlepszy wynik w historii światowej fonografii. Lepszy uzyskał tylko „Thriller" Michaela Jacksona. Dzięki temu grupa zaczęła grać na początku lat 80. na stadionach i mogła odrzucić ofertę otwierania koncertu The Rolling Stones za milion dolarów. Po latach zgodziła się, ale za 4 mln dolarów. Trafiła do światowej ekstraklasy i jest w niej, choć albumy nagrane pomiędzy premierami „For Those About To Rock" (1991) i „On The Razor's Edge" (1990) nie są doskonałe. Zawiniła pycha. Jak pisze Mick Wall w biografii „Diabelski młyn", u szczytu popularności szkocka dbałość o interes własnego klanu przerodziła się u Malcolma Younga w gangsterską paranoję. Zwalniał menedżerów, producentów, kolegów z grupy, bił się nawet z Angusem, który nie mógł patrzeć, jak brat wypija butelkę wódki dziennie. Dopiero wtedy Malcolm otrzeźwiał i zwolnił się z zespołu sam. Na roczny odwyk.

Dziś można powiedzieć, że na tle występującego z nagim torsem, skandalizującego Scotta, Johnson wniósł do zespołu sporo mieszczańskiego spokoju. Jagger i Lennon popierali ruchy lewicowe. Bono lubi brylować wśród polityków i promować się działalnością charytatywną. Chris Martin z Coldplaya mówi o ekologii. AC/DC skupiają się na muzyce. Od lat prawicowi chrześcijanie próbują przyszyć im łatkę satanizmu ze względu na liczne piosenki poświęcone piekłu, diabłu. To jednak tylko element ludycznej zabawy.

– Nie mieszamy się ani do religii, ani do polityki, to największa taniocha, jaką można sobie wyobrazić – mówi Johnson. Żartował też, że ataki prawicowych chrześcijan okazały się najlepszą, bo darmową, reklamą.

To właśnie od stanu zdrowia Johnsona zależała ostatnio przyszłość zespołu. W 2016 r. wokalista musiał zrezygnować z udziału w tournée „Rock Or Dust" z powodu częściowej utraty słuchu. Podczas koncertów nie słyszał gitar, śpiewał z pamięci. W czasie rozmów czytał z ust. Koszmar. Briana zastąpił Axl Rose, by grupa mogła wywiązać się z kontraktów. Ostatecznie Johnson przeszedł pomyślnie terapię słuchową. Po odwyku i procesie, który oddalił kryminalne zarzuty o podżeganiu do morderstwa, wrócił też do grupy Phil Rudd, rozwiązał problemy zdrowotne basista Cliff Williamson. A fani czekają na koniec pandemii, kiedy AC/DC ponownie zagra, bo żaden z rockowych gitarzystów nie dawał nigdy z siebie tyle, co Young przebiegający z gitarą podczas koncertu kilka kilometrów. Już dawniej liderowi AC/DC podawano maskę z tlenem. Ale nawet kiedy osłabnie, pozostaje najbardziej żywiołowym rockandrollowym instrumentalistą świata.

– Mogą mi wypaść zęby i włosy, ale to nie przeszkadza, bym przed każdym wyjściem na scenę, zanim rzucę się w wir rockowego szaleństwa, odczuwał ekscytację – powiedział magazynowi „The Rolling Stone". – Każdego wieczoru tracę 1,5 kilograma i mój sceniczny sposób bycia mógłbym polecić dziewczętom jako najlepszą dietę.

Miejmy nadzieję, że niedługo przyjdzie czas, gdy Angus jako pierwszy wbiegnie na scenę w gimnazjalnym kostiumie, zdejmie czapeczkę, ukłoni się w pas, zagra jedną piosenkę z najnowszej płyty, a potem rockowe klasyki. Brian Johnson uderzy potem w dwuipółtonowy dzwon, rozpoczynając „Hells Bells", a finał uświetni salut armatni towarzyszący „For Those About T o Rock (We Salute You)". Również w hołdzie Malcolmowi, który pomimo śmierci, jest wciąż obecny w zespole jako kompozytor wszystkich nowych kompozycji.

Ta jego duchowa obecność sprawia, że Angus może pozostać rockandrollowym łobuziakiem z gitarą, któremu gdzieś z literackich zaświatów wtóruje Oskar z blaszanym bębenkiem.

Metr pięćdziesiąt siedem, podkolanówki, krótkie spodenki, gimnazjalna marynarka – czarna bądź w wiśniowym kolorze, krawat, na głowie czapeczka, najczęściej z symbolem „A", czasami z rogami – tak prezentuje się autor najgłośniejszej premiery roku, czyli albumu „Power Up", Angus Young, lider AC/DC.

Na jego kieszonkowe złożyło się m.in. ponad pół miliarda dolarów brutto za „Black Ice Tour", które obejrzało 5 mln fanów na całym świecie. Cudowne dziecko rock and rolla obchodziło 31 marca urodziny. Jak zwykle było grzeczne. Zresztą zawsze stroniło od alkoholu, z napojów preferując mleczne koktajle i dobrą herbatę.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi