Kończący swoją kadencję prezydent skutecznie robi to, co w 2016 r. zarzucano Rosji. W poprzednich wyborach rozmaite ingerencje w proces wyborczy, ataki hakerskie na sztab Hillary Clinton, zatrudnianie farm trolli, które siały dezinformację, wcale nie miały na celu jedynie wsparcia jednego z kandydatów. Głębszy cel był inny: sprawdzić, czy da się ośmieszyć demokrację w kraju, który swoją wyższość nad całym światem buduje na tym, że jest największą i najsilniejszą demokracją, że liczy się dla niego promocja pewnych wartości.

Ale to, co planowali Rosjanie, udało się dopiero Trumpowi. Nie mogąc się pogodzić z przegraną, prezydent rozpętał wojnę informacyjną, utwierdzając swoich wyborców w przekonaniu, że wybory zostały sfałszowane, a Biden „ukradł" prezydenturę. Teza o fałszerstwie zdobywa całe rzesze zwolenników, w efekcie czego wiara w amerykańską demokrację, nawet wśród samych Amerykanów, zdaje się bardzo szybko erodować.

Trumpa tu bronić się nie da. Ale warto wytknąć hipokryzję jego przeciwnikom. Wszak to Trump uchodzi za tego, który nie tylko korzystał z pomocy Rosjan w 2016 r., ale też za pomocą Cambridge Analytica jego sztab stworzył wielkie cyfrowe bazy danych, dzięki którym zawładnął umysłami Amerykanów. To prawda, pod tym względem jego kampania była wyjątkowa, bo skorzystał z możliwości, które daje Facebook. Tyle tylko, że za podobne działanie wcześniej wychwalano Baracka Obamę. W 2008 r. wygrał, bo jako pierwszy na masową skalę skorzystał z mediów społecznościowych do budowania poparcia, a także z wiedzy o nastrojach wyborców, jaką można odczytać z trendów wielkich przeglądarek. W 2012 r. czerpał pełnymi garściami z danych dostępnych w mediach społecznościowych, co zostało wówczas skrytykowane przez badaczy tej sfery internetu (pisał o tym m.in. Siva Vaidhyanathan w książce „Antisocial Media"). Ale opinia publiczna sprawą się nie zainteresowała, bo Obama był tym „dobrym". Dopiero, jak zrobił to ten „zły", podniesiono larum.

Również w ostatniej kampanii dochodziło ze strony przeciwników Trumpa do działań, które mogą budzić poważne wątpliwości. Wiele platform w 2020 r. wprowadziło specjalne ograniczenia, np. Twitter oznaczał niektóre wypowiedzi prezydenta jako „wątpliwe", część ukrywał, gdy uznawał, że Trump wzywa do przemocy. Facebook w specjalny sposób oznaczał reklamy polityczne. Część platform w ogóle zakazała prowadzenia płatnej kampanii wyborczej, m.in. TikTok. Ale – jak ujawniła w kampanii Agencja Reutera – sztab Bidena nauczył się te restrykcje obchodzić. Zamiast płacić technologicznym gigantom za reklamy, płacono influencerom za wpisy, w których zachwalali oni Bidena. Płacono od 10 dol. do nawet kilku tysięcy dolarów za wpis. Współzałożycielka wspierającego Bidena Political Action Committee tłumaczyła agencji, że influencerzy piszą po prostu to, w co wierzą, a pieniądze dostają za poświęcony czas...

Sęk w tym, że to wcale nie jest neutralne etycznie. Amerykańskie prawo wymaga bowiem, by materiały wyborcze w sieci były specjalnie oznaczone, choć nie ma specjalnych reguł – zaznaczał Reuters – dotyczących influencerów. Ale tym razem żaden wielki skandal nie wybuchł. Bo przecież Biden stoi po dobrej stronie, więc nie ma sobie czym zawracać głowy. Tyle że hipokryzja amerykańskiej demokracji nie uratuje.